Stefan Zweig – wielka literatura czy bzdura?

Opublikowane przez Barbara w dniu

Pamiętam jedne takie ferie zimowe w liceum kiedy zaczytywałam się „Nędznikami” Wiktora Hugo. Czytałam na brzuchu pod lampą, leżąc na podłodze. Nie było wygodnie. Przez sporą część przebrnęłam też przy biurku, nużące wstawki o jakobinach, dygresje historyczne, ściany tekstu, o czym to było? o Napoleonie? Barykadach? Rozdziały o Fantynie i Kozecie; Gavroche mieszkający w słoniu, zawzięty policjant Javert ścigający kanałami Jana Valjeana, i ten lasek, w którym się spotykali i klasztor. A na końcu anioł z wielkimi skrzydłami czekający na duszę Valjeana, żeby zabrać ją do nieba. Uduchowiony fragment o aniele koniecznie przepisałam. Czegoś takiego się nie pomija. Czytałam całymi dniami i wieczorami w przytulnym pokoiku, a kiedy skończył mi się tom ubrałam się i poszłam do biblioteki, żeby wypożyczyć następny. Po czym wracałam plażą lub ulicą – zależnie od kierunku wiatru – i zabierałam się ponownie do czytania. Ponieważ zazwyczaj wiało od zachodu, to częściej szłam tam ulicą, a wracałam plażą – razem z wiatrem. Od strony morza miałam też bliżej do domu.

Nie robiłam nic innego, nie myślałam za wiele, po prostu przerzucałam kartki, wyłapywałam ciekawe zdania. Tak błogo i spokojnie upłynęły ferie, a kiedy się skończyły zapomniałam o tej lekturze. I nigdy nikomu o niej nie powiedziałam. I nie pomyślałam też. Aż do czasu studiów.

Na studiach filozoficznych mieliśmy wykłady z prawa prasowego. Na jednym poświątecznym wykładzie nasz profesor ni z tego ni z owego zadał pytanie: Za co został skazany na galery Jean Valjean z „Nędzników”?. Nastała wyczekująca cisza. Trwała na tyle długo, że nagle coś mi się przypomniało i się zgłosiłam. – Za kradzież chleba – odpowiedziałam. Łał, żeby mieć taką pamięć, że mi się tak przypomniało. Te ferie i szum morza i turkusowy kolor wykładziny podłogowej, na której to czytałam. Byłam dumna i zawstydzona jednocześnie. Na co on odpowiada: – O, czyli jako jedyna oglądała pani film w święta w telewizji? I patrzy na mnie. – Nie, panie profesorze. Czytałam książkę. Odpowiedź wywołała u niego konsternację. Myślał, że sobie kpię. Chyba nie wierzył, że można taki staroć czytać. A może nie wiedział nawet, że film jest na podstawie książki.

Wtedy zrozumiałam, że wychowałam się na klasyce i jak bardzo jest to wyjątkowe. Nie wszystkiej i nie każdej, a jednak klasyki poszukiwałam również w filozofii. Wydawało się naturalne, że jak filozofia to Platon, Pascal, John Locke. Postmodernizm czy studia gender wydawały mi się zbyt chwiejne i bez fundamentu. Niechlujne. Zależało mi na wiedzy kryształowej, idealnej.

Poszukiwania pewnej i wartościowej wiedzy, na której można się oprzeć sprawiły mi w przyszłości wiele kłopotów. Okazało się, że autorytet zbudowany w głowie i niepohamowane zamiłowanie do wielkich nazwisk sprawiły, że ślepo i lojalnie podążałam wydeptaną przez poprzedników drogą, nie śmieląc się na nic więcej i nigdy nawet nie wierząc, że uda mi się ich przekroczyć albo zbudować coś lepszego.

Przekraczanie klasyki – na barkach gigantów

Wiedza nie kończy się na szkole ani studiach. Ona się wtedy dopiero rozpoczyna. Umysł rozrasta się jeszcze bardziej w dorosłym życiu, pod wpływem pracy zawodowej i dalszego rozwoju w społeczeństwie. Teraz jestem w stanie wchłonąć i krytycznie ocenić dużo bardziej skomplikowane dzieła niż na studiach.

Doszłam do wniosku, że klasyka jest po to, żeby ją przekraczać. Stanowi bardzo dobre referencje do tego jaki był kiedyś stan ludzkich myśli, jaką świadomość życiową mieli ówcześni czołowi intelektualiści. Możemy za jej pomocą zobaczyć drogę, którą przeszła kultura ludzka aż do dzisiaj. A następnie wspiąć się na barki klasyków, żeby zobaczyć co jest dalej. I wytyczyć dalszy kierunek.

Bezgraniczne zaufanie klasyce literatury cechowało mnie, gdy byłam jeszcze bardzo młoda. Teraz raczej staram się wychynąć spod skrzydeł autorytetu i stawiać samodzielne kroki, żeby pokazać, jak w duchu krytycznego umysłu podejść do wczorajszych dzieł.

Największą wartość te książki mają dlatego, że budzą umysł do samodzielnego myślenia. Jeśli zbudujemy sobie bazę z solidnej edukacji, i tę bazę wyjściową będziemy konsekwentnie powiększać od czasów szkolnych, poprzez studia i pracę, to w dorosłości będziemy dysponowali solidną podporą. To właśnie ramiona gigantów, na które mamy się wspiąć po to, żeby dokonać czegoś nowego i równie trwałego. Ramiona otaczają nas i wywyższają, a my możemy zmienić paradygmat i wypracować coś więcej, żeby dalej rozwijać ludzką kulturę.

Świat wczorajszy a przebrzmiała klasyka

Uważany za jednego z czołowych intelektualistów europejskich minionego wieku Stefan Zweig, posiada zgoła odmienne zdanie o klasycznym wykształceniu. „Świat wczorajszy” opisuje wspomnienia autora z całego życia, książka ta była a może nawet nadal jest lekturą szkolną w Austrii. A jednak pod wpływem czytania lektury Zweiga na marginesie dopisywałam ołówkiem krótkie uwagi następującej treści: Bzdury!, Dureń!, To co pisze świadczy o tym, że jest durniem!, Idiota!, Mitoman!, Co to ma być? Bajki pisze!.

Ponieważ miałam Zweiga za wielkiego pisarza a jedną z jego książek wciągnęłam na listę 100 lektur, to nie było mi wygodnie z własnymi przemyśleniami.

Autor obraz przedwojennego Wiednia maluje barwami szerzącej się prostytucji, chorób wenerycznych i frustracji seksualnych. Naprawdę tylko takie wspomnienia wyniósł z przeszłości? Dawne burdele opisuje filmowo, jakby znał je tylko z opowieści. Te opisy nie wydają się prawdziwe. W oczy rzuca się spłaszczony obraz społeczny. Zweig nie bierze pod uwagę wielu czynników takich jak uwarunkowania ekonomiczne i wykształcenie, i właśnie w kwestiach społecznych bardzo często brak mu szerszego kontekstu.

W pewnym momencie autor ma pretensje, że w czasach młodości nie mógł uprawiać swobodnego seksu z kobietami, gdyż zabraniało mu tego społeczeństwo. Dziewczęta trzymano w nieświadomości własnego ciała i pragnień, nad czym szczerze boleje. Domaga się edukacji seksualnej dla dziewcząt. W sprawie swobód seksualnych Zweig próbuje być postępowy. Niemniej bawi mnie fragment, gdy ten piewca rozwiązłości obawia się konfrontacji z Francuzkami, kobietami uchodzącymi za wyzwolone i pewne siebie. Oddycha z ulgą kiedy okazuje się, że to nie światowe damy lecz ciche żony i zahukane gospodynie niewychodzące z kuchni.

Podkreśla, że dzisiejsza młodzież może w pełni korzystać z uroków świata i jest bardziej świadoma, a on i jego generacja mieli gorzej, byli trzymani w nieświadomości seksualnej. Miłości mogli szukać tyko w miejscach ciemnych i ukrytych i byli obciążeni balastem.

Balast jest ciekawym słowem. Bo może balast był w nim a nie w całym pokoleniu? Czy Zweig o tym choć chwilę pomyślał? Przenosi swoje strachy na całą generację, niesprawiedliwie. I dzisiaj również młodzi ludzie źle oceniają doświadczenia z okresu dojrzewania, nie jest to cechą tylko generacji Zweiga.

Czytając książkę „Świat wczorajszy” szybko wczuwamy się w wahania nastroju autora. Uderzyło mnie silne podobieństwo emocji Zweiga do wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Z głową na karabinie”, który zapamiętałam ze szkoły.

Niesamowite są te frazy wiersza Baczyńskiego: „Nocą słyszę, jak coraz bliżej drżąc i grając krąg się zaciska”; „Krąg powolny dzień czy noc krąży, ostrzem świszcząc tnie już przy ustach”; „Krąg jak nożem z wolna rozcina”; „kręgiem ostrym rozdarty na pół”. Właśnie takie same emocje wyczuwa się w książce, wrażenie, że nad Stefanem Zweigiem zaciska się powoli krąg z którego autor nie może się uwolnić. Ale odnosi się też wrażenie, że to sam autor sobie ten krąg szykuje, opisując nam świat bez wyjścia, w pułapce, bez szerszej perspektywy, w zacieśnieniu wąskich przygnębiających emocji. Im dalej czytam tym dochodzę do wniosku, że autor nie jest i nie był w tak katastrofalnej sytuacji w jakiej się stawia. Z jakiegoś powodu on widzi i czuje to inaczej. Dlaczego? Mam swoje przypuszczenia.

Stefan Zweig i zacieśniający się krąg

Ostrze pretensji i żali kieruje w stronę skostniałego systemu oświaty, „znienawidzonego gimnazjum” i uniwersytetu w Austrii. Jednak krytykując wiedzę akademicką obnaża własne niedostatki. Pisze chyba największą bzdurę w całej książce. „Ostatecznie chodziło tylko o doktorat, obojętnie jaki byle zapewnić honor rodzinie. I dziwna rzecz, mnie także było to obojętne. Nie interesowała mnie żadna specjalność naukowa, od dawna całą duszę poświęciłem literaturze. Doznawałem nawet skrycie nieufności do wiedzy akademickiej.  Jestem przekonany, że można być znakomitym filozofem, historykiem, filologiem, prawnikiem, nie mając doktoratu a nawet matury. Antykwariusze o wiele lepiej znają się na książkach niż profesorowie literatury.” Fragment jest bardzo zbliżony do tego co na temat edukacji pisał i myślał Herman Hesse. Ten niemiecki pisarz również posiadał ogromny kompleks związany z wykształceniem.

Powyższe zwierzenia są żenujące. Stefanowi Zweigowi było obojętne co będzie studiować, jakby nie miał żadnej pasji w życiu, uważa, że może pisać książki nawet bez matury. To bardzo impertynenckie podejście. Następnie podrabia Jaspersa pisząc: „Studia są przydatne dla osób przeciętnych, wydają się zbędne dla jednostek twórczych, na które mogą wywierać wpływ hamujący.” I dalej jeszcze: „Nie znalazłem ani jednego profesora, który umiałby wzbudzić we mnie zainteresowanie dla swojej specjalności”. Aż chciałabym mu odpowiedzieć: Koleś, a myślisz, że ja znalazłam? Ale mi by do głowy nie przyszło, żeby o to świat oskarżać cały. Pasję i determinację musisz znaleźć w sobie, a nie w uniwersytecie czy przypadkowych ludziach na katedrach.

Następny cytat zakreśliłam z dopiskiem „dureń!”. Chętnie go przytoczę: „Tak więc o wyborze moim zadecydowało nie kryterium, która gałąź wiedzy najbardziej mi odpowiada, lecz na odwrót, która najmniej będzie mi ciążyć i zostawi najwięcej czasu na prawdziwe pasje. Zdecydowałem się na filozofię ścisłą. Materiał był na tym wydziale najmniej obfity, z uczęszczania na wykłady i seminaria najłatwiej było się wymigać. Ułożyłem sobie rozkład zajęć z góry: trzy lata w ogóle nie zaglądać na uniwersytet, szybciutko przygotować byle jaką pracę doktorską”. Aż mam ochotę dodać, że doprawdy nie ma się czym chwalić. Braki w edukacji, ignorancja i wąskie w wielu sprawach horyzonty skrzą się ze stron tej autobiografii.

Świat Wczorajszy Stefan Zweig

Stefana Zweiga podejście do edukacji

Jak widać student Zweig zaplanował sobie nienajgorszą przyszłość. Ale i również obnażył własne podejście do życia. Jak ktoś, kto nie chce się napracować, nie jest ciekawy wiedzy i pisze byle jaką pracę doktorską, jak taki ktoś ma zamiar w przyszłości pisać książki? Czy będą to również powieści po łebkach, opowiadania na odwal? Jak mamy zaufać autorowi, że akurat do pisania własnych dzieł się przyłoży? Doświadczenie podpowiada, że jeśli ktoś się nie stara w jednej sprawie, to w drugiej nie postara się tym bardziej.

Ponieważ akurat tak się składa, że filozofię studiowałam, to i również poznałam cwaniaków, którzy na te studia poszli dla papierka, bo założyli, że będą łatwe. Filozofia jest przepełniona takimi studentami, to naprawdę nic odkrywczego. Zweig dołączył do grona ignorantów ślizgających się po powierzchni co jest trochę smutne. Na co komu taki intelektualista?

„ Pierwsze lata uniwersyteckie bez uniwersytetu. Mogłem czytać i studiować to co chciałem”. To również bzdura. Jak te łatwe jego zdaniem studia mogły mu przeszkadzać w czymkolwiek? To właśnie na studiach dużo czytałam i pisałam, to co chciałam i jak chciałam, to na studiach przesiadywałam w bibliotece, otaczałam się książkami, chodziłam do tanich księgarń, żeby kompletować księgozbiór za niewielkie pieniądze. I bardzo dużo pisałam. Niedorzecznością jest mówienie, że studiowanie filozofii przeszkadza w poświęcaniu się własnej pasji pisarskiej. Jest na odwrót. Studiowanie humanistycznych kierunków, a nawet ścisłej scholastyki, na którą narzeka, tę pasję pisania i myślenia wspiera i cementuje. To chyba oczywiste. Trzeba jednak wykonać wysiłek tak jak we wszystkim i być cierpliwym, na co autor nie miał ochoty. W myśl zasady teraz albo nigdy, targany niecierpliwością chwili nie miał ochoty namęczyć się trochę nad cięższymi rzeczami. Oczekiwał nagrody już teraz, od zaraz.

Stefan Zweig – 19 letni poeta

Studia filozoficzne kolidowały u niego z karierą wielkiego kawiarnianego poety. „Pierwszą rzeczą do jakiej się zabrałem był wybór moich wierszy do druku”.  Nastoletni Stefan Zweig nie miał najmniejszego problemu z wydaniem swojego młodzieńczego tomiku. Drzwi do kariery stoją otworem. Od razu też zgłasza się do niego największy z żyjących wówczas kompozytorów, żeby skomponować muzykę do sześciu wierszy ze świeżutkiego tomu.

Gdy jako student postanawia pisać felietony, drzwi kolejny raz otwierają się na oścież. Pan redaktor od razu prosi młodego Zweiga do pokoju, po czym wstaje i wita się z nim jak równy z równym. „Z przyjemnością mogę panu zakomunikować, że pana piękna praca została przyjęta”.

„W dziewiętnastym roku życia znalazłem się z dnia na dzień na uprzywilejowanym stanowisku” – wspomina autor. Ale nie zauważa, że na tym stanowisku jest od urodzenia. Nikomu nieznany 19-latek napisał kilka wierszy i esej i od razu trafił na szczyt. To chyba największy sen jaki można sobie wyobrazić. Mam ochotę dodać: Jeżeli tak ci źle to pomyśl co byś zrobił, gdybyś nie miał znajomości.

Zweig nie zauważa jak bardzo dziwne są to sytuacje. Nie zna bowiem innego środowiska poza wspierającymi się rodzinami bogaczy. „Prawie wszyscy moi wiedeńscy przyjaciele pochodzili ze sfery mieszczańskiej, a w dziewięciu dziesiątych z burżuazji żydowskiej, tu zaś nowi ludzie wywodzili się z zupełnie innych warstw społecznych”. Młody aspirujący pisarz nie znał pozostałych warstw społecznych, obracał się jedynie w bańce bogaczy. Dlatego nie wydawało mu się dziwne gdy napisał, że znany kompozytor ułożył muzykę do jego debiutanckich wierszy. To była część jego normalnego świata. Nagroda od zaraz. Zero czekania na cokolwiek.

„Wybór wydawnictwa to decydujący moment w życiu każdego autora” – pisze. Po prostu wybiera to na co ma ochotę. Może nawet nigdy nie musiał konkurować na rynku komercyjnym. Kolekcjonował, licytował sztukę i dyktował listy. To poziom nieosiągalny dla przeciętnego dwudziestolatka.

Wysyła sztukę do teatru i od raz u dyrektor chce ją wystawić, a główną rolę ma zagrać znany aktor. Teatry wiedeńskie rozszarpują się o sztukę debiutującego dwudziestolatka. W miarę czytania zastanawiam się, czy sukces przyszedł dzięki samemu talentowi, i ile zawdzięcza środowisku, które go aktywnie promowało od samego początku. To po prostu nie jest pisarz znikąd.

„Koledzy literaci z którymi przestawałem, pochodzili z tej samej żydowskiej burżuazyjnej sfery co ja. Miałem już dość dobrego towarzystwa. Postanowiłem poznać niewymuszone, swobodne formy egzystencji. Znalazłem się nagle w kręgu, gdzie znano prawdziwą nędzę – głód, dziurawe buty, w sferze, z którą w Wiedniu nie stykałem się nigdy”.

Zetknięcie ze zwykłym światem i swobodnymi formami egzystencji autor traktuje jako ciekawostkę niewiele wnoszącą do jego światopoglądu. Nie uczy się wcale. Nie potrafi wysnuć trwałych konkretnych wniosków na temat rzeczywistości. Zgrzyt w rozumieniu świata będzie uwierał do końca książki, a czytelnik ma wrażenie, że autor tej powieści żyje w bańce i nigdy nie zetknął się z życiem.

Mitoman piszący bajki

Co do wielu fragmentów autobiografii „Świat wczorajszy” odniosłam wrażenie, że brakuje w nich spójności, a samego autora uznałam za niewzbudzającego zaufania bajkopisarza i mitomana. Zweig posiada niedobrą manierę, a mianowicie pisze jakby opowiadał bajkę dzieciom, objaśniał świat pięciolatkowi. Widocznie uważa, że jego czytelnicy są głupsi i musi im ufantazjować. Niektóre fragmenty przypominają stylistykę książek dla dzieci, bez osądu dorosłego człowieka. Ma się wrażenie, że on tłumaczy protekcjonalnym obrazowym językiem niczym z Andersena i kieruje słowa do łatwowiernych prostodusznych owieczek – niestety tego na dłuższą metę znieść się nie da.

Ponieważ pisarz od najwcześniejszych lat bardzo dużo podróżuje,  we wspomnieniach mnożą się nazwy odwiedzanych miast i krajów. Gdy opisuje podróże do Berlina nie podaje faktów, jakby nigdy tam nie był. Tak można napisać o każdym większym mieście z tamtego okresu. Same ogólniki. Brukseli też nie opisał w żaden sensowny sposób, o Paryżu jakieś frazesy pobieżne, już więcej można się dowiedzieć z serialu „Emily w Paryżu”. Raczy czytelników jałowym opisem Indii. Używa górnolotnych ogólnych słów, powtarza to co wszyscy wiedzą, że w Indiach jest bieda. Nie daje nam opisu podróży z własnej jednostkowej perspektywy.

Z kolejnych stron wychodzi z niego snob pogardzający ludźmi, z czego nawet nie zdaje sobie sprawy. Brak mu odpowiedniej perspektywy i znajomości realiów. Przypomina trochę Hermana Hessego. Pragnie zostać literatem ale jak najmniejszym kosztem, najlepiej bez studiowania i bez dodatkowego wysiłku, ale niestety tak się nie da. W końcu wyjdzie w praniu ile jest warta literatura niedouczonego intelektualisty z kawiarnianego środowiska.

Spostrzeżenia Zweiga są mało odkrywcze, powierzchowne, mało autentyczne. Brakuje tego co najważniejsze – indywidualnego spojrzenia i własnego osądu. Brakuje odniesienia do rzeczywistości, opisy są mało realne, jakby czytać prozę Dickensa połączoną z baśniami Andersena. W pewnym momencie podsumował się sam „pisanie z całkowitą nieznajomością rzeczywistości.”

Niektóre fragmenty są infantylne i wprost naiwne, jakby sam pisarz miał pięć lat. W pewnym momencie zanotowałam na marginesie: „Boże, jak on dziecinnie pisze”.

Denerwują fragmenty w stylu: „Ci nieporównani poeci nie łaknęli niczego z dóbr doczesnych, ani poklasku ani zysków materialnych”. Więc niby z czego mieli żyć ci poeci? Układa zdania tak jakby pieniądze były brudne dla czystych moralnie poetów. Jest to zabawne, gdyż sam od lat młodości kolekcjonował sztukę, chodził na licytacje i obracał dużymi sumami. Dlaczego więc tak bardzo deprecjonuje pieniądz?

Dochodzę do wniosku, że może to być kwestia mody w literaturze niż jego świadomego wyboru. Tak się wtedy pisało. Mimo wszystko brakuje mi szczerości a autora na marginesie określam epitetami „zakłamany i tchórzliwy szczur”. Swoją pozycję zawdzięcza bogatej rodzinie, czego nawet nie potrafi należycie docenić. Gdyby był dobrodusznym i biednym poetą bez grosza i w dziurawych butach, mógłby co najwyżej pracować w fabryce a nie pisać sztuki dla śmietanki towarzyskiej Wiednia. Tak mnie razi jego ślepota. Zweig powinien bardziej docenić to co ma, uszanować.

Przedsiębiorca – zły, złodziej – dobry

„W świecie wczorajszym” jest jeden fragment, od którego aż za mocno zabazgrałam marginesy. Bardzo mnie ten fragment zdenerwował i czuję osobistą potrzebę jego naprostowania. W ogóle nie rozumiem tego, jak Zweig mógł wysnuć tak fałszywe wnioski z historii, która go spotkała.

W paryskim hotelu skradziono mu walizkę. Dzięki zaangażowaniu właściciela udało się namierzyć złodzieja i odzyskać skradzione rzeczy. W oczach Zweiga złodziej był tylko wychudzonym i niegroźnym obszarpańcem o smutnym zagłodzonym mysim pyszczku (łapiący za serce opis nędzy). Złodziej drżał na ciele z zimna stojąc przed potężnymi władcami policyjnymi. Autor raczy nas jeszcze kilkoma szczegółami biednego nieszczęśnika, do którego w odruchu serca poczuł sympatię. Ponieważ zrobiło mu się go żal, odstąpił od wniesienia skargi i złodzieja puszczono wolno.

Wówczas gospodarz hotelu bardzo się zdenerwował. „Puszczając jednego wolno, ośmiela się stu innych, tacy ludzie wyrządzają szkodę”. Właściciel interesu obawiał się, że złodziej powróci okradać pensjonaty, gości hotelowych i sklepy, żądał, żeby Stefan Zweig zmienił zdanie. Zweig złośliwie opisuje hotelarza: „małostkowość mieszczucha zagrożonego w swych interesach”.

Stefan Zweig przedstawił sprawę tak, jakby to złodziej był dobrym człowiekiem a właściciel hotelu złym krwiopijcą. Trwa w błędzie. To przecież gospodarz uratował mu walizkę i pomógł namierzyć złodzieja. A gdyby nie odzyskał swojej własności, nadal uważałby złodzieja za cichego i biednego obszarpańca, czy jednak domagał się ukarania winnego z całą mocą sprawiedliwości?

Zweig wystawia gospodarzowi, a uogólniając przedsiębiorcom prowadzącym biznesy, bardzo niesprawiedliwą ocenę. Winą gospodarza jest bronienie własnego interesu i dbanie o firmę. Nie chciał żeby ośmielony złodziej wrócił okradać innych gości, czy tak trudno to zrozumieć? To, że złodziej wzbudza litość nie czyni go niewinnym.

Sytuacja przypomina kradzież lichtarzy w powieści „Nędznicy”. Tylko, że tam kradzież przyczyniła się do odnowy moralnej złodzieja i zadośćuczynienia. A czy tutaj mamy pewność, że złodziej otrzymawszy rozgrzeszenie wejdzie na dobrą ścieżkę i już nie będzie więcej kradł?

Autor „Dnia wczorajszego” posiada mocno ograniczoną ocenę ludzkich charakterów. Nie każdy z pozoru cichy i melancholijny chudzielec jest dobry; powierzchowne opinie, niesprawiedliwe osądy są nieodłączną częścią tej książki. Tak wielki intelektualista powinien zrozumieć również drugą stronę medalu, a tymczasem wydaje sąd godny zaciekłego socjalisty: przedsiębiorca – zły, złodziej – dobry. To się po prostu nie godzi.

Stefan Zweig i wojna

Pęd do sukcesu wyhamowała wojna, sprawiła, że literatura Zweiga i stabilne do tej pory zamożne środowisko żydowskie Wiednia przestały istnieć. Jego nazwisko było w Niemczech dobrze znane, miał całą niemiecką prasę literacką do dyspozycji. Zapraszano go do współpracy. I nagle przestało mieć to znaczenie. Skończyło się.

Podczas podróży do Ameryki, Zweig odzyskuje zdrowy rozsądek i pisze parę mądrych słów. Dla zabicia czasu zabawia się w emigranta poszukującego pracy w biurach pośrednictwa. „W ciągu jednej minuty, bez formalności, bez biurokracji, bez związków zawodowych można było zawrzeć umowę o pracę w tym kraju legendarnej już dziś wolności”.

Mimo kilku chwil trzeźwości umysły wychodzi z niego słaby obserwator świata, nie dostrzega niuansów ani cieni. Czy ma coś wartościowego do powiedzenia o świecie wczorajszym? Zamęcza nieznajomością historii i realiów politycznych. W rozdziale poświęconym polityce dopisałam na marginesie: „nie ma pojęcia o polityce swoich czasów, pisze głupoty”. Środowisko i znajomi, którzy go protegują są dla niego wszystkim, jego całym światem bez którego nie istnieje. Brak mu samodzielności w myśleniu i działaniu, gdyż wszystko zawdzięcza innym.

Stefan Zweig uważa, że szczegółowe przedstawienie historii nie należy do niego, dlatego nawet się nie wysila.

Nie doczekamy się też rzeczowej analizy wojny w książce. Pisząc o wojnie powołuje się jakby na „chłopski rozum”, a nie fachową interpretację. Wykazuje się łatwowiernością i sądzi, że czytelnik będzie równie łatwowierny co on. Stefan Zweig nie doświadczył  I wojny światowej bezpośrednio, gdyż postawieni znajomi uchronili go od walki na froncie załatwiając zwolnienie od służby na badaniu lekarskim. Z obawy przed frontem wyjechał do Szwajcarii, oficjalnie po to żeby wystawić swoją sztukę. Mimo to uważał się za wielkiego moralizatora w kwestiach wojennych, oczywiście z bezpiecznej odległości i na łamach gazety.

Zupełnie jak pewien fragment z powieści „Na zachodzie bez zmian”. Tam główny bohater wraca z frontu, z okopów  na parotygodniową przepustkę do domu. Przy kawiarnianym stoliku spotyka statecznego jegomościa. Ów człowiek od razu poucza żołnierza jak należy walczyć, gdyż „wy tam w okopach widzicie to z innej perspektywy”. Zweig w kwestiach polityki przypomina właśnie takiego fotelowego ignoranta, pouczającego innych co robić, żeby wygrać wojnę.

Stefan Zweig w swojej autobiografii gra na emocjach, od pierwszej do ostatniej strony unikając faktów i porządnego researchu. Jego wspomnienia z I wojny nie są zbyt usystematyzowane, a raczej rozhisteryzowane i mętne. To raczej opis wewnętrznego zwichrowania. Jest skupiony na swoich wewnętrznych przeżyciach i stanach emocjonalnych, zapominając o trzeźwej ocenie sytuacji. Jego wspomnienia przypominają wpis do pamiętnika, pisany nocą gdy w duszy gra melancholia. Niektóre opisy są bardzo ckliwe. O I wojnie światowej niestety nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a podobno był jej świadkiem.

Mówi się, że w czasie wojny milkną muzy. Intelektualiści też chyba powinni. Nieudolność z jaką pisarze i intelektualiści zabierają się za politykę jest doprawdy spektakularna. Wydaje się, że cała propagandowa praca Zweiga podczas I wojny światowej była pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Sam przyznaje „w czasie wojny czułem się zbyteczny”.

Otrzymujemy zmącony, pobieżny obraz wydarzeń historycznych, celowo czy przez nieudolność rozmazany.

stefan zweig pisarz austriacki

Hitler – ten oszalały z nienawiści człowiek

Dla Stefana Zweiga Hitler jest zacietrzewionym agitatorem tratującym wszystko podkutymi butami: „gdy wszystko zostało stratowane podkutymi butami Hitlera”; „zanim ów nikczemnik zburzył nasz świat”; „I chociaż Hitler później odebrał mi tak wiele”.

Oszalały z nienawiści Hitler pragnie zniszczyć Wiedeń i dorobek Zweiga z pobudek czysto osobistych, z powodu odtrącenia. Miast miało go brutalnie odtrącić, gdy był młody, biedny i nieznany.

„Tylko my, Austriacy, wiedzieliśmy, z jaką pożądliwością, podsycaną zapiekłą urazą osobistą, parł Hitler do Wiednia; to miasto widziało go w najskrajniejszej nędzy – pragnął więc wkroczyć do niego jak triumfator”.

To właśnie przedwojenny Wiedeń reprezentowany przez burżuazyjną młodzież w osobie Stefana Zweiga miał tak bardzo skrzywdzić Hitlera. Bogate środowisko nie dopuściło nieznanego młodego człowieka do swojego kawiarnianego stolika, nie otworzyło przed nim prestiżowych wnętrz Akademii Sztuk Pięknych, pozbawiło złudzeń na zostanie modnym artystą, wykluczyło.

Podkute buty fuhrera z zapalczywością depczą teraz dorobek wielkiego pisarza, jego wysoką pozycję społeczną i stabilny do tej pory świat.

Zweig jako refugee

Pisarz lubił podróżować. Był w podróży bardzo często. Prowadził życie międzynarodowe. Hotele, pociągi, spotkania ze śmietanką towarzyską. Podróżował jak i kiedy chciał, wojna mu w tym nie przeszkodziła.

„Wczoraj byłem jeszcze gościem zagranicznym, że tak powiem, dżentelmenem, który wydawał swe międzynarodowe dochody w Anglii; teraz zostałem emigrantem, refugee, uchodźcą. Stoczyłem się do niższej kategorii choć nie była to kategoria niehonorowa.”

Do niższej kategorii zalicza ludzi starających się w urzędach o wizy, płaszczenie się przed urzędnikiem traktuje jako dużą ujmę, gdyż do tej pory nie musiał nikogo o nic prosić.

„Zdumienie młodych ludzi, gdy opowiadałem im, jak to przed rokiem 1914 jeździłem do Indii i Ameryki bez paszportu i wiz. Wsiadało się do pociągu i wysiadało, nikt nikogo o nic nie pytał, nie trzeba było wypełniać ani jednego papierka, nie było zezwoleń ani obostrzeń”.

Z lekkim rozbawieniem czytam lament, że jest kontrolowany na granicy, że potrzebuje prawa na pobyt, zezwolenia na wjazd do innego kraju. „Po przybyciu do obcego miasta kierowaliśmy swoje pierwsze kroki nie do muzeów jak dawniej, lecz do konsulatów i komisariatów policji, żeby otrzymać zezwolenie ”; „każda pieczęć w mym paszporcie pali mnie jak piętno”. W tym kontekście ruch graniczny bez dokumentów wydaje się odległym romantycznym wspomnieniem, reliktem świata wczorajszego.

Doświadczenia w konsulacie stają się o wiele cenniejsze niż myśli. Przybliżają go z dnia na dzień do życia zwykłych ludzi, prowokują do obserwacji prawdziwej rzeczywistości, gdy po długim czekaniu na ławce petentów zostaje w końcu wpuszczony do urzędu. Poznaje smak urażonej dumy, obserwuje duże masy oblegających dworce i urzędy Żydów, uciekających z Europy gdzie tylko się da. Wysnuwa wartościowe wnioski.

Z tych opisów dowiadujemy się o Żydach uciekających z Niemiec i Austrii, wyprzedających na szybko majątki. Nierzadko musieli błagać o status uchodźcy w innych krajach, nigdzie nie czekano na nich z otwartymi ramionami. Wiele państw nie przyjmowało uchodźców, „bo jaki kraj zechce wpuścić obrabowanych, jaki kraj potrzebuje nędzarzy?”.

 Stefan Zweig i wielcy tego świata

Pierwsze zetknięcie ze światem literatury i kreślonymi przez Stefana Zweiga postaciami jest wciągające. Przy dłuższym czytaniu zaś – męczące. Sylwetki bohaterów ukazuje z psychologicznym rozmachem, po grafomańsku. Lecz ludzi swojej epoki opisuje dziwnie, jak z XIX wiecznej powieści.

Sceny są opisane dobrze, na przykład spotkanie z rzeźbiarzem Rodinem w jego pracowni jest ciekawe. Ale problem tkwi w czym innym. Zweig tak pisze o wielkich ludziach ze swojej epoki, że niestety niczego nam o nich nie przekazuje. Poprzez słownictwo nacechowane emocjami tworzy iluzję postaci, do pewnego stopnia odrealnioną.

Poświęca dwie strony na umieranie schorowanego Freuda wystawiając temu psychologowi laurkę, z której niczego praktycznie się nie dowiadujemy. Wspomina o całożyciowej korespondencji i wielkiej przyjaźni z pisarzem Romainem Rollandem, lecz owego przyjaciela zawoalowuje w celofan niepewności. Na podstawie samego tekstu trudno sobie wyobrazić jakie cechy charakteru posiadał i kim właściwie był Romain Rolland.

Najbardziej w„ Dniu wczorajszym” dostało się według mnie poecie Rilkemu. Zweig wciska Rilkego w jakieś ckliwe pedantyczne ramy. W pierwszej chwili wydaje się, że to sympatyczne i pełne życzliwości słowa. Ale sama dochodzę do wniosku, że coś nie gra, coś jest wykrzywione. Stefan Zweig posiada niesłychany talent do skrzywiania ludzkich sylwetek. Niektóre cechy Rilkego wręcz wybałuszył do nieprzyjemności. Obaj pisarze lubili się i spędzali ze sobą czas. A mimo to Zweig zamiast inteligentnego opisu dającego czytelnikowi pojęcie o życiu poety stworzył karykaturę postaci.

W pamiętnikach Salvadora Dali pewien fragment mówi o spotkaniu hiszpańskiego malarza ze Stefanem Zweigiem. Dali w dwóch mistrzowskich zdaniach utrwala wizerunek i cechy osobowości Zweiga. Krótki zwięzły opis. Z tych dwóch zdań dowiadujemy się bardzo dużo o tym kim był pisarz i jak się zachowywał.

Niestety, Zewig tego talentu obserwacji nie posiada. Według mnie nietrafnie i źle ujmuje charaktery większości wspominanych przez niego wielkich ludzi, co jest dość zaskakującym spostrzeżeniem, przecież dzięki znanym biografiom Magellana i Mari Antoniny jego kariera nabrała rozpędu. Nie chciałabym jednak, żeby był moim biografem (choć akurat nie szukam).

Uwagi o Czarodziejskiej Górze

Dokańczając piękną polemikę z wielkim klasycznym dziełem muszę wspomnieć o jeszcze jednym fragmencie, bardzo dobrym moim zdaniem, odsłaniającym trochę prawdy o tym austriackim pisarzu. Na stronach autobiografii autor przyznaje się do swojej największej wady – niecierpliwości. Niecierpliwość kieruje jego instynktem literackim. Rozwlekłość, wszystko co opóźnia przebieg akcji przyprawia go o irytację.  Większość książek uważa za zbyt rozdęte i rozwlekłe, przepełnione zbytecznymi opisami. Wlokących mielizn doszukuje się w dziełach klasyków. Zaproponował wydawcy, że gruntownie skróci i usunie co zbyteczne z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, nazywając ten proces po swojemu – procesem kondensacji i dramatyzacji.

Do pewnego stopnia jestem w stanie przyklasnąć tym poglądom. Jeszcze w szkole podstawowej przechodziłam okres, kiedy bardzo trudziły mnie opisy przyrody. Wolałam czytać dialogi, właśnie ze względu na większą dynamikę i dramatyzm. Wydaje mi się również, że lepiej radzę sobie w dialogach i zawsze bardzo je lubiłam pisać. Ale byłam wówczas dzieckiem trudzącym się ze ścianą tekstu.

Dzięki bogu Zweig nie poskracał „Czarodziejskiej góry” i dzisiaj możemy cieszyć się pięknem całości, leniwą rozwlekłością, wnikliwymi dialogami tej ponadczasowej powieści.

Autor w procesie dramatyzacji ścieśnia fabułę jakby była gorsetem sukni barokowej. Umyka mu, że czasem skondensowane słowa należy rozcieńczyć, a czytelnik może osiągnąć przesyt udrapowanymi emocjami. Doświadczenie przemawia za tym, że cierpliwość jest jedną z kluczowych cech powstania ponadczasowego dzieła. Czy rozhisteryzowana i poskreślana i skondensowana twórczość Stefana Zweiga nadaje się na takie ponadczasowe arcydzieło? A może przypomina raczej dramat telewizyjny, a autor sprawdziłby się bardziej jako scenarzysta filmów?


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder