Kryzys wieku literackiego

Opublikowane przez Barbara w dniu

Raczej zawsze doczytuję książki do końca, ale ostatnio zaczęłam z tym miewać problemy. Już ładnych kilka lat temu wyciągnęłam z kosza z tanimi książkami w Carrefourze dużą biografię Salingera. Jako, że wtedy czytałam inne biografie pisarzy, ta stała sobie na półce prezentując eleganckie zdjęcie autora z okładki. Z „Buszującym w zbożu” miałam do czynienia jeszcze w liceum i niewiele pamiętam, pewnie mi się niespecjalnie spodobało, chyba bardziej dla chłopaków. No ale biografia autora to co innego.

W końcu nadszedł ten czas. Sięgam na półkę, ścieram ręką kurz i zaczynam czytać, po kilkudziesięciu stronach przestaję. Wpadam na pomysł, od którego się wzdrygam, a mianowicie, że kartki książki wykorzystam przy tworzeniu kolażu. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się zniszczyć żadnej książki, nawet na własnej nie lubię się podpisywać, uważam, że książkę boli, jak się po niej pisze. Pewnego razu przerażona zwróciłam uwagę mężowi: „Co robisz!?”, gdy zauważyłam, że kolorowym markerem zakreśla w lekturze całe akapity. Powiedziałam, żeby przestał, bo książkę to boli. Czasem mi to wypomina i wtedy oboje się śmiejemy. Teraz zaś z całkowicie odmienionym nastawieniem, wyobrażam sobie kolaż zrobiony z biografii J.D. Salingera. Może nawet jego zdjęcie wytnę ze środka i ładnie przerobię.

Pierwsze cięcie z przyjemnością rozpocznę od fragmentu o Polsce: „Salinger twierdził, że starając się przybliżyć mu rodzinny biznes, rodzice zmusili go do zarzynania świń w Polsce. Salinger został wysłany do Bydgoszczy, gdzie zatrzymał się w mieszkaniu fabryki produkującej mięsa. Oznaczało to pobudkę przed świtem i użeranie się z chłopami w rzeźni. Salinger miał do czynienia z trzodą chlewną przeznaczoną na amerykański rynek, jako puszkowaną szynkę piknikową. Towarzyszył mu główny mistrz uboju, który lubił strzelać do żarówek nad głowami kwiczących świniaków i do ptaków, które ośmieliły się mu przelecieć.”

Kiedyś taką biografię wciągnęłabym nosem i jeszcze wypisała najładniejsze cytaty do pamiętnika. Ale nieznana siła popycha mnie w stronę fantazji o bezczeszczeniu książek, wyrywaniu stron, zakreślaniu markerem, słowem, o sprawianiu im bólu.

Kryzys wieku literackiego

Ładnych kilka lat temu, w Empiku rozważałam zakup porządnej biografii Michaiła Bułhakowa, bardzo ale to bardzo grubej i wydawało mi się również, że niezwykle nudnej, czyli właśnie takiej, jakiej wówczas potrzebowałam. Gdy mąż zauważył do czego zmierzam, próbował mnie odwieść od zakupu. Powiedział, że i tak tego nie przeczytam. Ale po chwili coś sobie przemyślał i stwierdził, że jednak obawia się, że mogłabym to przeczytać, a nawet jest pewien, że tak zrobię. Bo coś mnie niemiłosiernie ciągnie do nudnych, wleczących się historii. Myślę, że wtedy odkrył jakąś prawdę o mnie, której ja sama nie bardzo rozumiałam.

Ale od tego czasu minęły jakby dekady, a nudne książki przestały mnie bawić. Obwiniam za to kryzys wieku literackiego. Życie J.D. Salingera przypomniało mi trochę biografię Kurta Vonneguta, nawet zauważyłam pewne podobieństwa, to znaczy: bogata rodzina, problemy z edukacją, powrót z wojny, pisanie do amerykańskich magazynów, ślub, dzieci, budowanie szopy za domem, żeby uciec od żony, związek z kochanką, rozwód, przyłapanie na spacerze po Nowym Jorku, korzystanie z renomy bycia wielkim pisarzem. Jednak Vonnegut wydaje mi się o wiele bardziej interesujący, a jego literatura znacznie wartościowsza.

Kiedy przeglądałam repertuar Cinema City to natrafiłam na niewiarygodnego grzyba atomowego pod postacią nowego filmu o Oppenheimerze. Kiedyś kupiłabym bilety w przedsprzedaży i śliniła się aż do premiery na samą myśl o tej wielkiej fizycznej kości do spałaszowania. Ale teraz przez mój kryzys wieku literackiego jest jakby inaczej.

Czuję przerażenie, że mogłabym to obejrzeć, co więcej wydaje mi się, że to będzie coś w rodzaju „atomic bomb experience”. Dla mnie za dużo przeżywania a za mało konkretów. Już trailer zdaje się potwierdzać moje przypuszczenia, że to będzie jeden wielki emocjonalny żar lejący się z nieba na pustyni, mordęga udręczonego pod ciężarem odpowiedzialności za świat Oppenhamiera, a mało w tym wszystkim będzie faktów i zdrowego rozsądku. Poza tym powiedzmy sobie szczerze, że aktor grający głównego bohatera nigdy mi się specjalnie nie podobał. Może i to zaważy. Kto by chciał oglądać nielubianego aktora w rozmiarze ekranu XXL?

Jakże się ucieszyłam, kiedy na ostatnich targach książki w Poznaniu odkryłam, że w końcu wydali biografię Oppenheimera po polsku. Po tylu latach! Ileż ja razy rozważałam czy to czytać po angielsku. A teraz pewnie z okazji premiery filmu, książka trafiła do księgarń. Wzięłam ją oczywiście do ręki, poczułam jej ciężar i niestety odłożyłam. Doprawdy nie wiem co się ze mną dzieje. Przeczytanie tak długo wyczekiwanej  biografii Oppenhemiera to spełnienie najskrytszych kwantowych fantazji, które mnie od wielu lat spalały od środka.

Po kilkunastu latach intensywnych lektur o fizyce kwantowej i fizykach XX wieku, akurat właśnie teraz, gdy przez otwarte okno wlatuje do sypialni upalny lipcowy żar, niestety ale muszę spasować. Znudziło mi się. Spory Bohra z Einsteinem, stała Plancka, zasada nieoznaczoności, koty Schrodingera, widma atomowe pierwiastków, nieskazitelne biografie Abrahama Paisa, wspomnienia Infelda. Jezu, ja wyznawałam biografie Abrahama Paisa! A teraz? Nie, nie, dziękuję. Poszukuję innych wrażeń.

Noblista piszący dość dobrze

Dwa miesiące temu na lotnisku, stałam w kolejce do kasy sklepu, żeby kupić przedrożoną wodę do samolotu. Kolejka przesuwała się obok półek z książkami. W oczy rzuciła mi się najnowsza pozycja Olgi Tokarczuk „Empuzjon”, reklamowana jako pierwsza po otrzymaniu Nobla. Tak sobie pomyślałam, może kupię i poczytam w samolocie? Z ciekawości sięgnęłam, żeby sprawdzić o czym jest fabuła. I się okazało, że jest to tak jakby „Czarodziejska Góra” Thomasa Manna. Kiedyś czytałam wywiad z Tokarczuk, w którym mówiła, że „Czarodziejska Góra” jest jej ulubioną książką, co wtedy też mnie zaciekawiło.

Ale po kiego atomowego grzyba kopiować sanatoryjnego klasyka?!; przecież to się jednoznacznie kojarzy, a poza tym jest mało oryginalne, niepoważne i nieprofesjonalne. Książka fandom, noblistka napisała fanfika. I będzie się cały czas porównywanym do pierwowzoru, każde słowo, każde zdanie. Chyba, że autorka liczy na to, że ludzie nie znają klasyki. Ale jeżeli się okaże, że coś o oryginale wiedzą, to się nieźle podłoży.

Osobiście polecam, szczególnie kobietom „Dziewczynę z Poczty” Stefana Zweiga, o wyjeździe do sanatorium młodej dziewczyny bez koneksji, nawet ta powieść bardziej mi się podobała od „Czarodziejskiej Góry”, chociaż pisarz nigdy jej nie ukończył i nie jest pisana z równie wielkim rozmachem społecznym.

Więc wzięłam tę książkę do ręki również dlatego, że wcześniej nie miałam okazji nic czytać Tokarczuk, a tyle się nasłuchałam o jej pięknym stylu i języku. No to okazja się nadarzyła. I jak zaczęłam wertować to nie wiem, wydało mi się to zwykłe, nie aż takie cudowne pod względem użytych słów czy kompozycji zdań, nawet nie grafomańskie, jak jej niektórzy zarzucają, ot powieść obyczajowa. Gdyby nie informacja, że jest noblistką, to ktoś by się kapnął, że to wielkie dzieło?

Z drugiej jednak strony wierszy Szymborskiej też nigdy nie uważałam za interesujące, choć w kółko je wypożyczałam, bo była to jedna z niewielu nowości, którą w latach 90. można było przeczytać w szkolnej bibliotece. Kto powiedział, że noblista musi być w czymś nadzwyczajny, a może nie musi? Wystarczy, że pisze dość dobrze.

Pod względem językowym, dopracowania stylu i osobowości, znacznie bardziej zainspirowała mnie przepełniona poezją i przyrodą książka Helen Macdonald, pod tytułem „J jak jastrząb”. Dodałam ją do listy 100 lektur, którą wytrwale tworzę. Nie jest tajemnicą, że pod jej wpływem wybrałam się w nieoczekiwaną i mało zaplanowaną podróż do Cambridge. Ale nie jest również tajemnicą, że uważam, iż angielskie pisarki mają bardzo długą tradycję literacką, mocno oddziałują na kulturę i są najlepsze na świecie. Dziedzictwo sióstr Bronte, Jane Austen, powieść gotycka „Tajemnice zamku Udolpho” Ann Radcliff, „Frankenstein” Mary Shelley, „Opętanie” A.S.Byatt.

Tak więc ostatecznie nie kupiłam ani Tokarczuk ani Oppenheimera, ale dałam się nabrać na inną reklamę, i stałam się posiadaczką dwóch poradników o zdrowiu autorstwa pewnego celebryty z BBC. Jeden z poradników dotyczył dobrego snu, a drugi odżywiania się. Z poradnika o śnie dowiedziałam się kilku banałów jak ten, żeby sypialnię skropić olejkiem lawendowym. Można ciekawsze rzeczy znaleźć w internetowych clickbaitach. Tak więc teraz mam dwie niepotrzebne mi książki, które również czekają na przerobienie na kolaże, jako że pod wpływem kryzysu wieku literackiego, przestałam je częściowo szanować i liczyć się z ich bólem.

Hermann Hesse – duże oczekiwania, jeszcze większy zawód

Kolejnym noblistą piszącym dość dobrze miał się okazać Hermann Hesse. Po przeczytaniu biografii wielkiego noblisty – robiącej dobre wrażenie, wiedziałam, że muszę sięgnąć koniecznie po „Wilka stepowego” i „Grę szklanych paciorków”. Duże oczekiwania miałam szczególnie co do ostatniej pozycji, niestety – ku wielkiemu zdziwieniu, miało być to dzieło filozoficzne i głębokie – trafiłam na coś tak niewystarczającego, że poczułam duże zażenowanie. Obiecano mi intelektualną ucztę, a zostałam uraczona ledwie sznytką chleba z paprykarzem!

„Gra szklanych paciorków” to kłębowisko pustosłowia pozbawione zupełnie sensownej refleksji. Z początku wydaje się ciekawe, ale potem jest tylko gorzej. Dialogi opisujące wyjątkową relację mistrza i ucznia to płytka pisanina za którą nic się nie kryje. Dużo lepsze zjawiska edukacyjne, choć dotyczące społeczności chasydzkiej, znajdziemy w książce „Bracia Aszkenazy”. Łato było mi odłożyć tę lekturę, a to ze względu, że słuchałam audiobooka, papierowej książce może i dałabym drugą szansę.

Tak sobie myślę, że pisarz, który skonstruował osobną furtkę w domu aby unikać listonosza – przerażało go spontaniczne spotkanie listonosza przynoszącego pocztę  – i prowadził z żoną zadziwiającą wymianę pretensji na karteczkach, nie może mieć przecież dużego pojęcia o relacjach społecznych.

„Wilk stepowy” słabiutki i również porzucony przeze mnie audiobook, wręcz żenujące na poziomie licealisty!  Przepraszam za ostrą ocenę tego, ale myślałam, że książki Hessego będą dużo lepsze, a są jak wiszące nad piecem, wyschnięte pęcherze pławne karpii, czekające tylko, aż ktoś je z hukiem zdepnie dla zabawy.

Ukrainiec posuwany straponem

Inną sprawą jest gazetka reklamowa Świata Książki. Wzięłam jedną ze sklepu i przeczytałam leżąc na kanapie. Trafiłam – ma się rozumieć – na okraszone najlepszym marketingiem bestsellery New York Timesa. Jeden z nich, w stylu young adult, „Love on The Brain” zainteresował mnie. Jest to książka o naukowczyni pracującej dla NASA. A że sama redaguję akurat coś podobnego, tyle że o inżynierce pracującej w centrum badawczym, to z ciekawości sięgnęłam. Naukowczyni neurobiolożka z fioletowymi włosami, kolczykiem w nosie, wymiętym T-shircie i legginsach, grzebie ludziom w mózgach i buduje prototyp kasku dla astronautów. Brzmi nieco kosmicznie.

Zasze mnie przy okazji czytania takich modnych rzeczy intryguje, jak to jest, że dziewczynie, której nie chce się wysilić i zadbać o higienę osobistą ani nawet porządnie ubrać do pracy, ma się niby chcieć zostać geniuszem neurobiologii i pracować ponad siły? Przecież praca zawodowa wiąże się z jeszcze większym wysiłkiem umysłowym niż ubranie i umycie zębów! To się trochę wewnętrznie wyklucza.

Jednak najlepszy cytat z tejże książki miał dopiero nadejść i całkowicie zwalić mnie z nóg. „– Kiedy opowiedziałaś mi o tym Ukraińcu, którego posuwałaś w tyłek straponem, nie zrobiłam ci takiej afery.” Jak bozię kocham, w książce o naukowczyniach z listy New York Timesa, posuwają Ukraińców w tyłek straponem! Kobiece fantazje mnie przerażają! Od kiedy to przeczytałam boję się naukowczyń i neurobiolożek oraz wszelkich prototypów wkładanych na głowę.

Ta genialna młoda pani doktor pracująca dla amerykańskiej agencji kosmicznej i niedbająca wcale o higienę, a jednocześnie posiadająca specjalizację w biologii, ma oczywiście własne pojęcie na temat bezpiecznego seksu z dopiero co poznanym facetem. A to pojęcie zamyka się w stwierdzeniu: „– Potrzebujemy prezerwatywy? – pyta. Kręcę głową i szepczę „biorę tabletki””. Przy czymś takim, to już więcej logiki i kreatywności posiada książka BDSM zatytułowana „Historia Carrie” o tym, jak kobieta stała się kucykiem i została zaprzęgnięta do powożenia bryczką.

Kolejna rozwalająca psychikę scena niesłychanie intymna pierwszego pocałunku, przerwana gwałtownie dzwonkiem telefonu. Okazuje się, że randka musi zostać natychmiast przerwana, gdyż chłopak musi z miejsca bezzwłocznie jechać do byłej dziewczyny zająć się jej dzieckiem, które jego była posiada z nowym mężczyzną! Czym się obecnie karmią mózgi kobiet i dlaczego to sobie robią? Komu i co chcą udowodnić?

Zapewne każda nastolatka czytająca „Love on the Brain” zamarzy o narzeczonym dzielącym czas sprawiedliwie pomiędzy nią, byłą dziewczynę i nieswoje dziecko. Brzmi trochę jak hipisowska komuna.

Wypaczone obrazy życia, miłości, romansu

Ze dwa lata temu wpadł mi ręce podobny zniewalający romans dla nastolatków, wówczas jednak uprawiali seks analny na podłodze szkolnej biblioteki, a chłopak mówił do niej: „zaufaj mi, dobrze?”. Potem się okazało, że jest synem dyrektorki szkoły, a w końcowej scenie wchodzi do gabinetu dyrektorki, popycha ją i robi awanturę o to, jaką to była złą matką, po czym wychodzi z potyczki zwycięzcą. Do dzisiaj nie mogę się z tego otrząsnąć. Zaczęłam się bać szkolnych bibliotek i dziękować bogu, że mam już za sobą edukację.

Nie wspomnę przy tym wcale o romansach dla wrażliwych kobiet, w których akcja toczy się wokół utracenia dziewictwa z włoskimi mafiosami. Każda siostra po kolei traci dziewictwo w inny wyszukany sposób z bezwzględnym mężczyzną ze światka przestępczego. W pierwszej książce z tego cyklu (tytułu zapomniałam), przyszły małżonek mafioso wchodzi do pokoju i rzuca w dziewczynę tabletkami antykoncepcyjnymi z pretensją, żeby zaczęła brać już teraz, bo za niedługo noc poślubna. Wszystko musiało się odbyć zgodnie z katolicką tradycją, czyli dopiero w noc poślubną!

Zawsze lubiłam romanse, ale to nie są już te same harlequiny, którymi zaczytywałam się w podstawówce. I nie sądziłam, że zacznę tęsknić za Krystyną Boglar czy choćby Jurgielewiczową. Za kryzys wiek literackiego nie obwiniam jednak romansów dla nastolatek. Ale ubolewam, że literatura young adult obniżyła loty, że zeszła na psy i na strapony, a zrezygnowała z budowania uczciwej relacji, zwykłej ludzkiej życzliwości czy koleżeństwa.

Czasem się dziwię, że kobiety pisarki tworzą takie wypaczone obrazy życia, miłości, romansu. To jest głupie i wcale nie podniecające. Nie wiem, kogo miałoby to podniecić. Może już nie rozumiem kobiet, może nigdy ich nie rozumiałam. Czasem mi się wydaje, że myślę bardziej jak mężczyzna, zawsze też lepiej się dogadywałam z chłopakami.

Nie ma nieskalanych autorytetów

Mąż niedawno podarował mi „Człowieka w poszukiwaniu sensu” Viktora E. Frankla. Jako, że jest to krótki esej, uporałam się z nim w dwa dni. Najpiękniejsza książka jaką tylko można sobie wymarzyć, zawierająca najbardziej duchowy opis miłości w związku małżeńskim. Sposób, w jaki autor opisał żonę i miłość do niej, w jaki opisał swoje cierpienie obozowe oraz na podstawie przeżytej gehenny utworzył rdzeń głoszonej filozofii sensu, nazwanej naukowo logoterapią, ten sposób sprawił, że głęboko się wzruszyłam, odczułam na nowo piękno czytania i literatury.

Viktor E. Frankl pisze: „Nagle poraziła mnie pewna myśl, a mianowicie, że miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem, do jakiego może dążyć człowiek. (…) Tymczasem moje myśli krążyły wokół obrazu żony, który wciąż miałem przed oczyma. W pewnej chwili przyszło mi coś do głowy: przecież nawet nie wiedziałem, czy ona nadal żyje. Wiedziałem jednak coś innego – coś, w co do tej pory głęboko wierzę: miłość nie ogranicza się do fizycznej powłoki ukochanej osoby. Prawdziwą głębię odnajduje się, dopiero wnikając w jej duchowe jestestwo, jej wewnętrzne „ja”. Wówczas to, czy osoba ta jest przy nas obecna, czy nie, czy żyje, czy jest martwa, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie wiedziałem, czy moja żona żyje, i nie miałem szans tego sprawdzić, lecz w tamtej chwili nie było to dla mnie istotne. Nie musiałem tego wiedzieć; nic nie mogło osłabić siły mojej miłości, zakłócić moich myśli ani zatrzeć w pamięci obrazu mojej ukochanej. Wydaje mi się, że nawet gdybym wówczas wiedział, iż moja żona zginęła, to i tak – niewzruszony tą wiadomością – oddawałbym się kontemplowaniu jej wizerunku, a moja duchowa rozmowa z nią byłaby równie żywa i satysfakcjonująca”.

Ponieważ książka jest dosyć cienka, właściwie jest to esej, – co jak się domyślam było powodem, dla którego wydawca chciał ją pogrubić – poproszono autora o dopisanie do niej kolejnej części na temat zasad owej logoterapii.

Druga część jest zgoła inna od pierwszej. Zawiera opisy kliniczne, problemy pacjentów oraz również problemy z orgazmem u kobiet. Nie wiem po co autor wplótł w to wszystko jeszcze niemożność osiągnięcia orgazmu u kobiety, jak również sprawę rabina i jego bezpłodnej żony oraz kobiety, która życie spędziła na hulankach towarzyskich i nie doczekała się wnuków. Co to ma wspólnego z cierpieniem w obozie koncentracyjnym i odnalezieniem sensu życia? Ma wspólnego tyle, że przedstawia przykłady osób nieszczęśliwych, które nie znalazły w życiu celu i sensu, a właśnie odnalezienie indywidualnego sensu jest podstawowym założeniem logoterapii.

Oczywiście są również trafne spostrzeżeni, na przykład o bezrobotnych, o tym, że zasiłki nie dają szczęścia, tylko może powinien się autor powstrzymać od napisania drugiej części i skończyć na tym pięknym eseju, osobistym świadectwie przeżycia w obozie zagłady, odnalezieniu wewnętrznej siły, dzięki której przeżył Holokaust. Wydaje mi się, że w chwili największej sławy za bardzo chciał się stać drugim Freudem, ukazać smaczki z gabinetów psychoterapeutów i brylować na światowych kongresach naukowych; wyszedł z niego taki dziaders na koniec, skoncentrowany na fantazjach seksualnych i kobiecych orgazmach, a dzisiaj ciut te poglądy są anachroniczne i nie doganiają rzeczywistości.

Dlatego też nie mogę powiedzieć, że jest to dzieło idealne. Tylko, że ja już nie szukam idealnego dzieła. Pod wpływem kryzysu wieku literackiego zrozumiałam, że nie ma nieskalanych autorytetów i idealnych zdań. We wszystkim jest trochę szajsu.

Rozczarowująco przeciętni

Przed oficjalnym zamknięciem sieci Tesco w Polsce, skorzystałam z dużych wyprzedaży, i nabyłam za parę groszy ciekawą pozycję pt.: „Malarski żywot Józefa Chełmońskiego”. Kilka lat temu z przejęciem podziwiałam w Galerii Narodowej w Warszawie obraz „Babie lato”, i od tego czasu chciałam bardziej poznać sielankowych artystów wielbiących polską wieś. Poznałam. Okazali się wygodnymi ludźmi unikającymi zobowiązań. Żywot Chełmońskiego robi piorunujące wrażenie; zwichrowany malarz upojony i całkowicie zespojony z naturą, od problemów uciekający w pola i las, niewiele go poza własnym nosem obchodziło. Dla zabawy skonstruował sobie śmieszną karetę, żeby jeździć po wsi i jak dziad z lasu wzbudzać popłoch u wieśniaków. Skupiony całkowicie na sobie i własnych wizjach przyrodniczych, jakim się z namiętnością oddawał.

„Chełmoński robił w istocie wrażenie człowieka jakby nie z prawdziwego zdarzenia: roztargniony, nie umiejący zebrać myśli ani sformułować całkowitego zdania, wyrzucał ze siebie dorywczo okrzyki, wyrazy, monosylaby, dźwięki, rzekłbyś nieprzytomny na pozór, zataczający się jakby obłąkany światem zewnętrznym. Zaniedbany w ubraniu, w nie czyszczonych butach z cholewami, ubrany w kolorowy samodział łowicki, w kapeluszu słomianym bez wstążki, wyglądał jak chochoł”.

Bohema artystyczna wiecznie biedna, nie odkryła prawdy oczywistej dla reszty świata, że można zarobić na życie pójściem do pracy, a obrazy malować w czasie wolnym, po godzinach.

Wszyscy oni przejawiają zaburzenia narcystyczne i nie są tak dobrzy, jak się im wydaje.

Przytoczone teksty Witkiewicza mało wymagające, marudne, nieciekawe. Recenzje do gazety Bolesława Prusa takie sobie, zwyczajne, złośliwe; lepsze internauci piszą dziś w komentarzach, Życie towarzyskie Sienkiewicza i Modrzejewskiej snobistyczne, wyniosłe, poniżej poziomu mistrza. Znani z tego, że są znani.

Wielka Helena Modrzejewska w opisach ludzi z epoki wydaje się zblazowana i pusta, te jej suknie, napuszenie. Nic takiego. A Sienkiewicz, dżentelmen z niezwykłą renomą, wysiadujący w restauracjach, bez ikry zupełnie, nie walczący o nic. Tylko puste frazesy, wygodni, lubiący przebywać, próżni i leniwi.

Nie zauważyłam w tych ludziach, żeby przejawiali wobec społeczeństwa jakieś obowiązki czy odczuwali odpowiedzialność. Oni się po prostu wszyscy dobrze bawili i uciekali od męczącej pracy ponad siły!

Biografia Chełmońskiego mi się nawet spodobała, miałam okazję zapoznać się z Polską i Ukrainą, jakich wcześniej nie znałam, taką wiejską i chłopską, poznać historię. Ale pod różnymi względami ta cała śmietanka towarzyska nie stanęła na wysokości zadania. Dziś chwali się ich i podziwia, ale to tylko ludzie z przywarami, nie żadne posągi z brązu.

Kto stworzył wielkich klasyków?

Do tej pory nie dostarczałam sobie powodu, żeby porzucić czytanie Samuela Becketta. Jednak do tej pory nie miałam też okazji żeby zapoznać się z całą jego twórczością. Nadal uważam, że „Czekając na Godota” jest dobrą sztuką, choć gdy po latach nie wydała mi się już tak odkrywcza jak za pierwszym razem, inny jego utwór bardziej mi się spodobał, chyba nosił tytuł „Końcówka”.

Nagła zmiana zdania co do oceny twórczości Becketta spowodowana jest tym, że na półce w salonie odkryłam zapomniany drugi tom utworów zebranych autora. Gdy zaczęłam je czytać, złapałam się za głowę. Pierwsze dwa eseje, które pisał w młodym wieku, naprawdę słabiutkie, jak teksty na zaliczenie na studiach. A potem to dziwne opowiadanie „Pierwsza miłość”, które mogłoby stać się hymnem wszystkich oburzonych na kobiety mężczyzn i różne takie obrzydliwe rzeczy związane z wypróżnianiem.

Na rzecz następnego kolażu trudno byłoby mi jednak pochlastać Becketta. Trochę się wykosztowałam. Z żadnego kosza z przecenami czy śmietnika ale z prawdziwej księgarni. Co jest nawet trochę zabawne w kontekście jego twórczości, w całości poświęconej brudzie i bezdomności. Dwa tomy utworów zebranych, ładnie wydane razem ze wspomnieniami tłumacza Antoniego Libery, to kawał historii. No i nie były tanie.

W krótkim opowiadaniu irlandzkiego dramaturga dostrzegłam zdumiewające podobieństwa do klasyków minionego wieku, do Franza Kafki i Jamesa Joyce’a, do Marcela Prousta. Oświeciło mnie. Jakby się nagle zlali w jedną kałużę, połączeni podobnym umysłem, jedną świadomością, zgodni co do sposobu bycia, relacji z kobietami i spojrzenia na świat. Dostrzegłam wiele ułomności w charakterach kreowanych przez tych pisarzy bohaterów. Niezdolni do życia, mało przedsiębiorczy, z dziwacznym pojęciem o kobietach. Niezdolni do podjęcia odpowiedzialności za własne życie, pogrążeni w dziwactwach, natarczywych nerwicach, kierowani ślepym losem. Przeważnie nie pracujący.

Zawiodłam się wcześniejszym bezkrytycznym podejściem do klasyki literatury, jaki przejawiałam. Zniecierpliwiona autorytetami, które tak naprawdę nawet nie wiem kto przede mną postawił, nawet nie wiem kto mi kazał w nie wierzyć, nawet nie wiem kto stworzył tych wszystkich pisarzy, całą klasykę; czy to urzędnicy, czy akademia noblowska, media, podręcznik szkolny, czy po znajomości, z racji urodzenia, czy to sobie sama wymyśliłam, czy co?

Może nawet to nie jest dobre pisanie, nigdy nie było. Postanowiłam zacząć zrzucać autorytety z piedestałów, sabotować własne podejście do literatury i wyśmiewać wielkie nazwiska. I cierpliwie czekać, kto przetrwa rebelię, a kogo jednak nie będę w stanie się tak łatwo pozbyć. Wielcy pisarze rozczarowująco przeciętni! Tak zaczął się ten cały kryzys wieku literackiego.

Beckett jednak nadal mnie nachodzi i dlatego przeczytam resztę do końca. A to ze względu na niepowtarzalny chory styl, pełen natrętnych myśli niedających się okiełznać, urojeń. Krótkie, powtarzające się frazy, bełkoczące i żenujące, ze wszelkimi przejawami postępującej demencji. Myślę, że mogę się czegoś od niego nauczyć, a mianowicie: odwagi. Jednak Samuel Beckett odważył się pisać w ten dziwaczny sposób nie przystający do niczego. Ja cały czas się ograniczam, nakładam na pisanie autocenzurę. Gdybym tak przestała się bać, mogłabym jeszcze wiele odkryć w pisaniu wolności, a nawet kto wie, zawojować świat. A wtedy kolaże z nieczytanych książek nie byłyby do niczego potrzebne.

W dzieciństwie wprost przepadałam za wierszem Leopolda Staffa „Płótno żywota”. Potrafiłam wyrecytować go z pamięci na zawołanie, wtedy mi się wydawało, że poeta naprawdę mnie rozumie i wskazuje mi właściwą drogę ku literaturze. Ten wiersz również dzisiaj wydaje mi się genialny. Choć nieco już stary w języku, to w prosty sposób oddaje najgłębsze przypuszczenia co do roli jaką pełnią w kulturze autorytety. Nie znajdę nic lepszego na zakończenie:

Nie szukaj u mnie, młody bracie, nauk.
Choć bliscy, jakżeśmy sobie dalecy!
Na nic ci myśli mej nawyk czy nałóg,
Własnym gałganem musisz odziać plecy.

Jeśli ci zdaje się, gdy nagle wstanę,
Że coś wskazuję mądrym doświadczeniem,
Jest to ruch tylko, gdy przez się utkane
Płótno ze strachem mierżę swym ramieniem.

*Zdjęcie przedstawia księgarnię, na jaką trafiłam podczas spaceru po Cambridge


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder