Opowieść Przodka. Richard Dawkins, Kreacjoniści i Ewolucja
Samolubny gen, bodajże najbardziej znana książka Richarda Dawkinsa, swojego czasu lektura obowiązkowa do przeczytania na rozmowę kwalifikacyjną, na studia filozoficzne UAM w Poznaniu. Kiedy po nią sięgałam, raczej w zdenerwowaniu, czy na studia się dostanę, spór ateistów z kreacjonistami niewiele mnie obchodził, ale wkrótce się przekonałam, że Dawkins to taki wojujący darwinista stojący na straży nauki, który racjonalnymi metodami zwalcza kreacjonistyczne poglądy na życie.
O tak, dwadzieścia lat temu kreacjoniści nadawali ton dyskusji i posiadali w świecie dość spory poklask. Prawdopodobnie również z tego powodu, że stały za nimi niemałe pieniądze, jak czasem bywa z dziwnymi religijnymi sektami. Jeszcze w liceum, po szkole lubiłam sobie chodzić do kiosku mieszczącego się na dworcu PKP, żeby przejrzeć gazety typu Newsweek, Polityka, czy Gazeta Wyborcza. Bynajmniej nie dla politycznych zainteresowań, ale w tych zamierzchłych czasach, jakoś tak się zdarzyło, że magazyny polityczne i opiniotwórcze posiadały szerokie wstawki dotyczące nauki. Nauka była modna, a szczególnie spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem. I doskonale pamiętam, że zamiast tępej politycznej propagandy czy populizmu, można było w gazetach przeczytać ciekawe popularnonaukowe teksty, o czym dzisiaj można zapomnieć.
Mniej więcej, na pierwszym roku studiów przez czysty przypadek trafiłam na wielką konferencję kreacjonistów w Poznaniu. Wówczas również nie zastanowiło mnie wcale, dlaczego poznański AWF wynajmuje aulę jakimś podejrzanym ludziom z Ameryki. A, że byłam świeżynką wypełnioną ideami, myślałam pewnie, że wszystko co się odbywa na uniwersytetach i innych akademiach wyższych, jest z natury sygnowane przez naukę i robione dla dobra ludzkiej wiedzy w ogóle.
Dopiero później odkryłam, jak wiele religijnych dziwacznych spotkań organizuje się na polskich uczelniach, a czasem jak mętne potrafią być powiązania nauki z religią, a dokładniej organizacji naukowych z organizacjami religijnymi, nierzadko oparte na wzajemnych korzyściach finansowych.
Wracając do wielkiej konferencji kreacjonistycznej sprzed dwudziestu lat, niestety niewiele z niej pamiętam. Olbrzymia aula wypełniona po brzegi. Wykład po angielsku wygłaszany przez mężczyznę w garniturze i na żywo tłumaczony na polski. Wszystko ładnie zorganizowane. Pan z zagranicy mówi o tym, dlaczego kreacjonizmu nie da się pogodzić z ewolucjonizmem, na czym polega jedno i drugie, przedstawia różne takie dowody. I nagle się zaczyna. W miarę trwania przedstawienia zaczyna mówić coraz bardziej kontrowersyjne i psychiczne rzeczy. Zdumionym słuchaczom spokojnie wyjaśnia, w jakich kolorach kwiaty rosną w niebie.
Nigdy tego nie zapomnę. Poważny facet w garniaku, zapewne z Ameryki, imponujący całą tą zagranicznością, mówi mi na uniwersyteckiej auli, że w niebie rosną niebieskie kwiatki o jakimś konkretnym rodzaju i kształcie płatków, i dokładnie co tam u Boga w raju znajdziemy, jakie gatunki roślin itp.
Gdyby nawet zachował resztki rozsądku, może przekabaciłby na swoją stronę niektórych słuchaczy. Ale po co wspomina o kwiatkach w niebie, jaki to ma sens, przecież tylko się ośmiesza?
Dopiero po kilkunastu latach od tamtego wydarzenia dowiedziałam się, o co wówczas chodziło. A chodziło o to, żeby odsiać racjonalnie myślących. Żadna sekta nie potrzebuje inteligentnych ludzi, którzy będą zadawać pytania i podawać cokolwiek w wątpliwość.
Kreacjonista liczył, że po przemowie o niebieskich kwiatkach w niebie, reszta zdroworozsądkowych słuchaczy da sobie spokój i wyjdzie, a na auli pozostanie tylko ta najważniejsza dla niego garstka debili, którymi będzie mógł manipulować; na przykład wyciągnie od nich pieniądze; każe im ustawić się z transparentami na ulicy, to się ustawią; każe głosować na konkretne osoby do parlamentu, to zagłosują. Będzie w stanie wmówić im, żeby przepisali na sektę majątek, to przepiszą, zrobią wszystko. Właśnie o takich debili chodziło kreacjonistom. Dla nich ludzie posiadający umiejętność krytycznego myślenia są zagrożeniem, którego chcieli się pozbyć już na początku konferencji.
Opowieść przodka Richarda Dawkinsa przypomniała mi właśnie o czasach, kiedy spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem rozbrzmiewał na czołówkach gazet, kiedy kreacjoniści za grubą kasę organizowali spotkania, nawet w tak prowincjonalnym dla nich kraju jak Polska, żeby złowić świeży narybek i kiedy Richard Dawkins, spokojny angielski dżentelmen po Oxfordzie, zaciekle bronił ostatniego ateistycznego szańca ludzkości.
W pewien sposób moda na spór ewolucjonistów z kreacjonistami wywindowała jego twórczość i uczyniła z niego naczelnego wodza ewolucjonizmu, bezbłędnie punktującego religijnych oszołomów. Dzisiaj nazwisko Dawkinsa kojarzy nam się jednoznacznie, a w Opowieści przodka pobrzmiewają jeszcze echa tej zaciętej walki. Sam autor co jakiś czas wspomina o sporze, z przyjemnością wykazując błędy w argumentacji kreacjonistów. Jednak w pewnym momencie już wiem, że dla Dawkinsa to osobista walka, której nigdy nie zakończył, a uczynił z niej honorowy cel swojego naukowego życia.
I tu przychodzą z pomocą cenne przemyślenia z zupełnie innej strony, bo pochodzące od polskiego myśliciela i malarza, Józefa Czapskiego, cudowne przemyślenia, które przeczytałam w zbiorze felietonów o malarstwie pt.: Patrząc.
Józef Czapski potrafi zaskoczyć zmysłem uważnego obserwatora i głębokimi, mądrymi refleksjami. Osobiście doświadczył równie modnego sporu wśród artystów, pomiędzy sztuką figuratywną a abstrakcjonizmem. Z zaangażowaniem wziął udział w potyczce, lecz jedynie zszargał sobie nerwy i nie wiedział kiedy przestać.
Po latach podzielił się z czytelnikami życiowym doświadczeniem. Nie był zadowolony, że dał się wciągnąć w spór o malarstwo. Napisał mnóstwo artykułów później tego żałując, gdyż niewiele zyskał, a mógł zwyczajnie wykorzystać czas na coś innego, co ostatecznie przyniosłoby mu więcej satysfakcji. Podobne spory światopoglądowe mają to do siebie, że się ich nie rozwiązuje.
Później odkrył ze zdumieniem, że spór się zakończył nie dlatego, że został rozwiązany a jedna ze stron wygrała, tylko o jego zakończeniu zadecydowała bardziej proza życia, w pewnym momencie po prostu artyści przestali się nim interesować, przerzucając uwagę na coś nowego. Takie rzeczy przestają być modne i się kończą, a kolejne pokolenie nie rozumie, o co była awantura.
Tak samo spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem przez wiele lat podsycał nasze ludzkie namiętności, jednak gdy o nim dzisiaj czytam, czuję się przejedzona tematyką, sorry, ale więcej nie zmieszczę.
Richard Dawkins ma w rękawie wiele asów, między innymi jest naprawdę znakomitym zoologiem, spadkobiercą umysłowym najlepszych brytyjskich biologów, intelektualnym dziedzicem samego Darwina, do szpiku przesiąknięty tradycją postępu naukowego. I uważam, że swoją przeogromną wiedzę, mógł nieco przekierować na napisanie czegoś bardziej zoologicznego.
Kiedy w Opowieści przodka opisuje zachowania zwierząt, ewolucję gatunków, nawiązuje do wielu dzieł innych badaczy, w tym Darwina, na dodatek doprawia opowieści osobistymi doświadczeniami i wspomnieniami z dzieciństwa, wówczas wspina się na wyżyny naukowe i literackie.
W znacznej części fragmentów przełącza się z automatu na tryb maszyny, zaprogramowanej do wykazywania błędów w argumentacji kreacjonistów. Potrafi rozebrać każdą komórkę do ostatniego atomu a nawet kwarku, żeby tylko udowodnić wyższość ewolucji. Godzinami potrząsa kolbą z doświadczenia Millera i potrząsa nią tak zaciekle, aż w końcu z materii nieożywionej powstaje życie. I spala się w eksperymencie, a czytelnik spala się razem z autorem. Do tekstu wkrada się dłużyzna. Autor jest przy tym rozbrajająco uroczy, gdy mówi o sobie: „Mój wewnętrzny ultradarwinista zaczyna się jeżyć. Mój papierek lakmusowy mierzący herezję zaczyna się rumienić”.
Richard Dawkins chce po prostu udowodnić wszystko do końca, a czego nie potrafi udowodnić, zamiata pod dywan tak dyskretnie, że nawet nie zauważamy kiedy. Trzeba przyznać, że jest w tym cholernie dobry. Jednak po drodze zatraca coś na co liczyłam, filozofię.
Trzeba przyznać, że książka jest solidnym kopniakiem w kreacjonistyczny tyłek. Jeśli ktoś wybiera się na konferencję pseudonaukową i planuje rozsierdzić prowadzącego, to powinien uzbroić się w argumenty wyciągnięte przez Dawkinsa. Ale jeśli ktoś chce po prostu poczytać o rozwoju zwierząt i życia na naszej planecie w ogóle, i się odprężyć, to może poczuć się zdezorientowany panującym w tle zamieszaniem.
Kiedy po pięciu miesiącach czytania książki, dochodzę razem z autorem do ostatniego rozdziału, którym jest Canterbury, spodziewam się wielkich rzeczy, mam tutaj na myśli rzeczy filozoficznych, namiętnie opisujących powstanie życia na Ziemi. Jednakże ten najbardziej wyczekiwany rozdział będący jednocześnie końcem pielgrzymki i ukoronowaniem jakże grubej, skomplikowanej lektury, skupia się na krótkim przedstawieniu najważniejszych teorii o powstaniu życia a nie na afirmacji piękna i tajemnicy stworzenia. Jak dla mnie końcówka mogłaby być trochę bardziej filozoficzna. Z drugiej strony Dawkins przewiduje moją reakcję i odpowiada, że to tęsknota za niebiańskimi hakami, za którymi również tęsknią sami naukowcy.
Znajdziemy również ciekawą refleksję, w której szczerze nam wyjaśni, że tradycyjna pobożność budzi u niego zniecierpliwienie a do rzeczy nadprzyrodzonych posiada lekceważący stosunek. „Nadprzyrodzone wierzenia budzą mój sprzeciw właśnie dlatego, że nie oddają sprawiedliwości wzniosłemu majestatowi prawdziwego świata – ponoszą tu sromotną klęskę. Reprezentują zawężenie rzeczywistości, zubożenie tego, co realny świat ma do zaoferowania” – pisze.
Przez ostatnie pół roku, odkąd dołączyłam do grupy pątników udających się do Canterbury, odbyłam najdłuższą, bo trwającą cztery i pół miliarda lat pielgrzymkę, do samych początków życia. Ale po dotarciu do końca, który okazuje się być początkiem, narodziły się pytania: czy sięgam po tego typu literaturę, żeby przeczytać artykuł naukowy, czy raczej oczekuję czegoś bardziej wyrafinowanego? Czy rolą autora jest napisanie wszystkiego jak leci, czy też wystarczy, żeby napisał ciekawie? Czy ma sens, żeby od książek popularnonaukowych oczekiwać, aby nie zatracały ducha literatury? Książki popularnonaukowe mają za zadanie przedstawienie bieżącego stanu wiedzy, co z tego, że ten stan kończy się na dość nużących rozważaniach w kwestii ewolucji. Myślę, że i tak Richard Dawkins w miarę sprawnie wyłożył nam tę wiedzę, gdyż biolodzy ewolucyjni nie wiedzą czasem kiedy skończyć, a ich dywagacje bywają nieraz wyjątkowo żmudne, szczególnie dla niewtajemniczonych, lub mnie się po prostu tak wydaje.
Opowieść przodka posiada fragmenty absolutnie mistrzowskie, napisane na szóstkę z plusem, poprzeplatane fragmentami najwyżej na tróję na szynach. Znajdziemy tu odrobinę bardzo dobrej dydaktyki dla żółtodziobów, bo Dawkins potrafi skomplikowane rzeczy wyłożyć wręcz łopatologicznie, i odrobinę pisania na odczepnego. Przeczytamy streszczenie całej historii naturalnej zwierząt, częściowo roślin i bakterii. Rozdziały nie są tylko streszczeniami zachowania czy zwyczajów poszczególnych osobników, każda opowieść jest okazją do zaprezentowania jakiegoś problemu biologicznego, a omawiane zwierzę staje się niejako pretekstem do patrzenia z szerszej perspektywy na to, jak działa ewolucja.
Lektura komplikuje się wraz z dywagacjami samego autora, który robi bardzo wiele dygresji na temat rzeczy, które akurat jego w danym momencie interesują. Dzieli się również mnóstwem wątpliwości rozdzierających serca biologów ewolucyjnych, przez co i w nas zasadza się ziarnko niepewności. W tej lekturze bowiem nic nie jest pewne, a niektóre fragmenty są pisane na gorąco, w oparciu o ostatnie badania i artykuły naukowe, zaraz po wyjściu z laboratorium, niemal jeszcze na korytarzu.
Powiedziałabym, że ta książka wygląda dokładnie tak samo jak ludzki genom: eksony kodujące białka są poprzetykane długimi fragmentami intronów, w których nic się nie dzieje. Czytelnik pełni funkcję molekularnych nożyczek, oddzielając wartościowe fragmenty od śmieciowego DNA.
Na końcu muszę się zastanowić, czy zachować „Opowieść przodka” na liście 100 lektur. Chciałam, żeby to były lektury najbardziej wartościowe, z możliwie różnorodnych dziedzin wiedzy, a Opowieści przodka posiada w sobie coś wabiącego. Może jednak podmienię tę pozycję na inną, równie ciekawą lekturę Richarda Dawkinsa? Tego jeszcze nie wiem.
0 komentarzy