Enrico Fermi – Biografia Dla Fizyka Czy Może Dla Laika

Opublikowane przez Barbara w dniu

Biografię Enrica Fermiego – Ostatniego człowieka, który wiedział wszystko, autorstwa Davida N. Schwartza, polubią laicy, którzy pierwszy raz mierzą się z naukową biografią. Z pewnością dostrzegą w książce uproszczenia, brak fizycznych zawiłości i przystępny, popularny styl pisania. Naprawdę można nie zauważyć, że czyta się o abstrakcyjnych procesach fizycznych. Z kolei zaawansowani w temacie czytelnicy poczują niedosyt, że biografia nie jest na miarę Abrahama Paisa, Infelda, czy choćby Grahama Farmello. No właśnie, czego brakuje tej pogrubianej na siłę przez duże akapity i przypisy publikacji?

E. Fermi nie został sławny, ponieważ nie bawił się w filozofa

Kiedy byłam na studiach często robiłam zakupy na jednym z popularnych poznańskich rynków. Pewnego razu na straganie z używanymi książkami wypatrzyłam tytuł Laury Fermi „Atomy w naszym domu”. Bardzo się ucieszyłam z tej zdobyczy, gdyż  literatury popularnonaukowej zawsze było mało. Przez kilka dni zaczytywałam się tą książką, będącą wspomnieniami żony wybitnego fizyka jądrowego. Dzisiaj, oprócz tego, że stawiali dziwne stosy, nie pamiętam z niej kompletnie nic.

Ale jak się okazuje, Schwartz wszystko mi przypomniał, gdyż często streszcza książkę Laury Fermi. Nie ma się co dziwić, nie znajdzie lepszego źródła, lecz gdy co trzeci przypis w biografii odnosi się do „Atomów w naszym domu”, to mamy z początku wrażenie, że czytamy biografię żony Fermiego. Schwartz całkowicie i bezrefleksyjnie przyjął punkt widzenia nakreślony w „Atomach w naszym domu” i powiela wiele spostrzeżeń Laury. O sile biografii stanowią źródła do jakich dotarł. Jednak już na początku zdradził, że nie zna włoskiego i korzystał z Google translatora, także możemy sobie wyobrazić, do jakich źródeł dotarł, skoro zapiski Fermiego są przecież po włosku, pisane w jego ojczystym języku.

1/3 biografii i całe życie osobiste Fermiego są oparte na tym jednym źródle, sylwetka Fermiego została nakreślona bardzo jednostronnie, co jest ogromną szkodą. Nieznajomość języka nie jest przeszkodą do napisania biografii, ale znacznie ją utrudnia. Schwartz wspomina, że odtajniono jakieś notatki Fermiego, które są już dostępne, ale wydaje się, że z nich nie skorzystał. To, że biograf nie wykorzystuje wszystkich nowych źródeł, też nie świadczy jeszcze na niekorzyść, ale niestety w przypadku „Ostatniego człowieka, który wiedział wszystko” widać, że brakuje researchu. I zdecydowanie mało mamy fragmentów, w których Fermi dochodzi do głosu, chociaż jest głównym bohaterem opowieści, to w pewien sposób został zakrzyczany.

Głównym powodem, dla którego ta biografia jest inna od pozostałych tego typu, należy upatrywać w fakcie, że napisał ją politolog. Biografie naukowe fizyków pochodziły przynajmniej w większości z ich własnego środowiska, Pais czy Infeld byli współpracownikami Einsteina, również naukowcami, a Farmello, autor niedawnej biografii Diraca jest zawodowym fizykiem i popularyzatorem nauki.

Widać wyraźnie, że Schwartzowi brakuje wiedzy z zakresu nauk ścisłych, aby podołać tematowi, nie posiada dobrej orientacji w środowisku XX. wiecznych fizyków, nie dokopał się do fajnych źródeł i uprawia wodolejstwo. Niestety, to że jest synem noblisty, czym chwali się na okładce, naprawdę o niczym nie świadczy. Nie dorównuje poprzednikom, choć  bardzo się stara. Trzeba docenić każdą publikację o pionierach kwantowych ukazującą się w Polsce, lecz niestety ta biografia nie jest najlepsza. Napisana troszkę na kolanie, trochę w niej banalności i sztampowości, zapchajdziur, osobistych rozważań autora i dywagacji nie mających nic wspólnego z życiem Fermiego, a jedynie pozostających przypuszczeniami. W wielu miejscach widać brak profesjonalnego podejścia do tematu. Biografie naukowe są specyficzne i różnią się od biografii powiedzmy literatów, artystów, polityków czy celebrytów. Nie twierdzę, że tylko fizyk jest w stanie coś takiego napisać, tylko, że autor jakby zerwał z zasadami pisania obiektywnych biografii i snuje własne przypuszczenia.

Zastanawia się, co by było gdyby, gdyby to a nie tamto. A co by było gdyby ciocia miała wąsy.. to przecież nieprofesjonalne. Daje nam same przypuszczenia i własne opinie, ale poniekąd co nas one obchodzą. Próbuje udowadniać, że Fermi zajął się prawdopodobieństwem po śmierci brata, gdyż ta śmierć była niespodziewana, a prawdopodobieństwo opisuje możliwość wystąpienia danego zdarzenia w przyszłości. Przecież to przypuszczenia samego biografa, na co nam one, skoro Fermi nigdy tego nie potwierdził.

Kolejnym dziwnym posunięciem jest porównywanie fizyków pod względem tego, który jest bardziej sławny. Wtf? W ten nowatorski sposób wyjaśnia, dlaczego do tej pory nikt nie napisał biografii Fermiego. A jego zdaniem nie napisał, gdyż Fermi nie występował w telewizji i nie był popularny! Hahaha! Schwartz tworzy ranking sławnych jego zdaniem fizyków, do których zalicza Einsteina i Hawkinga. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z podobną wyliczanką, jest to na poziomie gimnazjum i trochę niepoważne. Jak w takim razie wyjaśnić, że Newton jest dość sławną postacią, choć urodził się przed erą telewizji?

I kto ma decydować, który fizyk jest bardziej znany od innego? Einstein jest znany w popkulturze, bo wystawił język i powiedział kilka fajnych aforyzmów, czym zaskarbił sobie sympatię ogółu. Hawking pochodził z zupełnie innej bajki, przecież on zawodowo zajmował się popularyzowaniem nauki, pisząc „Wszechświat w skorupce orzecha” trafił do szerokiego grona odbiorców, w przeciwieństwie do Fermiego. Z kolei Richard Feynman był zawodowym żartownisiem, pisząc „Pan raczy żartować…” wyszedł do ludzi spoza środowiska, czego Fermi nigdy nie zrobił i nie potrzebował robić.

Autor zapomniał o ludziach interesujących się fizyką i biografiami naukowymi, którzy doskonale zdają sobie sprawę z istnienia Enrica Fermiego, a porównywanie do siebie naukowców pod względem ich popularności, uważają za dziecinadę.

Następnie twierdzi, że Fermi nie jest dzisiaj znany, ponieważ nie filozofował jak Einstein czy Schrodinger. Nie interesował się filozoficznymi implikacjami fizyki kwantowej i dlatego pozostał w cieniu, kiedy inni na salonach dyskutowali o kocie Schrodingera, ziarnistości wszechświata i zasadzie nieoznaczoności. W Fermim zwyciężyła jego praktyczność, uważał, że nie potrzebuje tego typu dywagacji. Nie interesował się literaturą i filozofią, przynajmniej z początku. Pochodził z włoskiej klasy średniej, reprezentował inne środowisko niż snobistyczne Cambridge, być może dlatego nie posiadał wiedzy ogólnej na poziomie powiedzmy śmietanki towarzyskiej złożonej z absolwentów elitarnych szkół w Anglii i Niemczech.

Fermi przebył niesamowitą drogę do wiedzy, cechowała go determinacja, żeby się uczyć. Chodził na rzymski plac Giordana Bruna, na którym kiedyś odbywały się kiermasze książki. Buszował w książkach i kiedy znalazł coś o fizyce, to pogrążał się w samodzielnych studiach. Drogę do porządnej edukacji utorował mu inżynier, przyjaciel jego ojca, który zainteresował się młodym Fermim po tym, gdy ten odważył się, żeby podczas spaceru zadać skomplikowane pytanie. Fermi był samoukiem.

Myślę, że autor dorabia wiele rzeczy, które mu się uroiły w głowie, ale to tylko jego przypuszczenia i powinien rozdzielić je od faktów i źródeł. Interesuje się meandrami awansów na włoskich uniwersytetach. Lubi opisywać sytuacje towarzyskie i plotki, a mało skupia się na tle historycznym. Wydaje się również ignorować specyfikę włoskiego pochodzenia Fermiego i posiada mało zrozumienia dla interkulturalności. Na przykład zupełnie nie bierze pod uwagę tego, że w Getyndze Fermi był jedynym Włochem w środowisku Niemców. Może dlatego czuł się wyobcowany i źle zrozumiany, szczególnie, że działo się to na początku jego kariery, kiedy był jeszcze bardzo młody i nie miał doświadczenia. Ale i tak bardzo ciekawe, co miał na myśli mówiąc, że Maria Curie potraktowała go w najgorszy możliwy sposób. Chyba już się nigdy nie dowiemy, co zaszło.

Środowisko Pionierów Kwantowych

Fermi zrobił wiele dla włoskiej fizyki, rozsławił ją w świecie. Był pierwszym Włochem zaproszonym na konferencję Solvaya. W owym czasie włoscy fizycy nie liczyli się w międzynarodowym środowisku, nie uczestniczyli w dyskusjach na najwyższym poziomie. A Fermi to zmienił. Następnie Włosi zorganizowali własną konferencję w Como, z okazji setnej rocznicy śmierci Aleksandra Volty. Fizyka XX. wieczna opierała się na uczestnictwie w międzynarodowych konferencjach.

W książce znajdziemy zabawne anegdotki o innych fizykach, na przykład o Wolfgangu Paulim. Dowiemy się, że był alkoholikiem, chodził na kabarety, miał lekko zrytą psychikę, złośliwie odnosił się do kolegów po fachu, a Heisenberga nazywał prześmiewczo „przygłupem”.  Otrzymujemy też wzmianki o słynnych podbojach miłosnych Schrodingera, kiedy zaszył się z kochanką w Alpach.

Widać, że autor przeczytał „Przedziwnego Człowieka”, gdyż streszcza trochę tę książkę i rzecz jasna przyszywa również Diracowi niesprawiedliwą łatkę, że cierpiał na Aspergera. Diraca nazywa zresztą ekscentrycznym fizykiem, stosującym egzotyczne techniki i skomplikowane pojęcia, piszącym prace na wyrafinowanym poziomie.

Autor bardzo szybko przyszywa fizykom łatki, Dirac – autystyk, Schrodinger – casanova, Pauli – alkoholik, Leo Schilard – świr, Oppenheimer – wredny. Jest to i może zabawne, ale bardzo uproszczone i oceniające, może i uproszczenia są potrzebne, ale czy w pełni oddają osobowości tych naukowców?

Leo Szilard  jawi się jako ekscentryk, Fermi nazwał go podobno świrem. W biografii przeczytamy ciekawy opis jak L. Szilard wpadł na pomysł reakcji łańcuchowej i później zwrócił się do Fermiego z prośbą o wspólne eksperymenty. Lecz kiedy podzielili się pracą i doszło do eksperymentów, to Szilard, który nie lubił się przemęczać, wysłał do laboratorium swojego asystenta i wymigał się od swojej części pracy. W książce również przewijają się węgierscy fizycy: Wigner i Teller, von Neumann. Przeczytamy również o Erneście Lawrencie, twórcy cyklotronu.

Podczas pracy w Los Alamos Fermi pracuje ze Stanisławem Ulamem i w „Ostatnim człowieku…” znajdziemy kilka anegdotek dotyczących tego polskiego matematyka. Jednakże nieodgadnioną tajemnicą pozostaje dla mnie fakt, dlaczego akurat autor skupił się na jednej historii, pracownicy Los Alamos hojnie obdarzonej przez naturę – cokolwiek ma to znaczyć. Podobno Ulam spoglądając jej w dekolt pokusił się o żarcik, który mógłby się spodobać w męskim gronie, w barze przy piwie, ale czy ma sens wykorzystywać takie anegdotki pisząc biografię na wysokim poziomie? To oczywiście pytanie dla samego autora, któremu najwidoczniej imponują kochanki Schrodingera i cycki pracownic z tajnych instytutów naukowych bardziej, niż porządna praca ze źródłami.

Jest jeszcze kilka ciekawych rzeczy, o których nie będę już pisać, jak choćby przygnębiająca sprawa przesłuchań Oppenheimera podejrzanego o komunizm i prowadzony spór z Edwardem Tellerem. Te wątki zostały również w książce poruszone. W wyniku przesłuchań Oppenheimer został wydalony ze społeczności naukowej, choć wielu fizyków, w tym również Fermi przemawiało na jego korzyść.

Fermi i Włoska Fizyka w Czasach Mussoliniego

Praca Fermiego na rzecz faszyzmu i związki z Mussolinim zostały słabo wyjaśnione, z biografii nie dowiemy się niczego więcej. Jak na politologa, to autor mało wnikliwie przedstawił historię, zadowalając się jej szkolną wersją. Poszedł drogą na skróty, to znaczy poprawności politycznej i dyplomacji. Nie rozprawił się z tym niewygodnym tematem, tylko troszkę ładnie przypudrował wrażliwe miejsca.

Fermiego wyróżniało nie tylko włoskie pochodzenie ale również przynależność do partii faszystowskiej i praca pod kontrolą Mussoliniego. Dowiadujemy się o pewnej instytucji, Accademia dei Lincei – Akademii Rysiów.  – Było to najstarsze towarzystwo naukowe w świecie zachodnim, a jej pierwszym członkiem został Galileusz. Natomiast Mussolini postanowił stworzyć własną akademię i zniszczyć prestiż poprzedniej, co mu się udało. Powołał do życia własną akademię naukową, w której zatrudnienie znalazł Fermi, dzięki czemu mógł się cieszyć wyższą pensją i prestiżem.

Przyłączenie się Fermiego do partii faszystowskiej autor określił zadziwiającym zwrotem: „wziął udział w grze”. Spodziewalibyśmy się czegoś więcej od doktora nauk politycznych. Biograf wymyślił sobie, że Fermi świadomie wziął udział w grze Mussoliniego. No pięknie. Cudownie.

Rozumiem, że niezręcznie może się pisać o takich rzeczach, gdyż biografia miała być próbą zbudowania legendy fizyka i oddania mu hołdu, ale zachachmęcenie jest uciekaniem od faktów historycznych. Jak niby czytelnicy mają zrozumieć co się działo, że faszyzm był rodzajem gry? To naprawdę słabe. A dalej jest jeszcze lepiej; Schwartz pisze o relacji z partią jak o pakcie z diabłem. Fermi niczym Faust, nie chciał ale musiał podpisać pakt, żeby reżim wspierał jego prace bez ingerowania w nie.

Później opisuje, że Fermi chciał od razu zwiać do Ameryki ale żona mu nie pozwoliła, dlatego wyjechali dopiero kilka lat później, kiedy wprowadzono we Włoszech ograniczenia dla Żydów (jego żona pochodziła z bogatej żydowskiej rodziny z tradycjami, a ojciec był admirałem i podejmowano go z honorami). Szok!  Wiadomo, że najlepiej zwalić wszystko na żonę. Żona mu nie pozwoliła uciec, choć on może i chciał.

Autor przyjął pozycję bardziej literacką aniżeli historyczną, a mianowicie stworzył atmosferę, że faszyzm osaczał Fermiego jak zacieśniający się krąg. Idiotyczne moim zdaniem wytłumaczenie, że kiedy Fermi powrócił do Rzymu (na wakacje wyjeżdżał zawsze zagranicę na konferencje i letnie szkoły), to czekał już na niego nowy instytut wybudowany przez faszystów. Że niby Fermi nic nie wiedział, dostał od faszystów gotowy instytut w prezencie? Autor mało racjonalnie odniósł się do fragmentów, w których Fermi pracuje dla Mussoliniego i niepotrzebnie próbuje go głupio tłumaczyć. Enigmatyczne wyjaśnienia bardziej mącą, lepiej i prościej napisać po prostu jak było, a nie dorabiać patosu i wybielać na siłę.

Moim zdaniem Fermi chciał zostać wielkim człowiekiem i w pełni na to zasługiwał, gdyż był pracowity i ambitny. A że większość stanowisk na uniwersytetach było obsadzanych po znajomości, to nie mógł liczyć, że zrobi dużą karierę. Gdy nadarzyła się okazja stworzona przez faszystów, po prostu z niej skorzystał, gdyż pieniądze wyłożone przez nich na nowe instytuty były dla niego przepustką do osiągnięcia sukcesu, myślał praktycznie, gdyż był doświadczalnikiem, a to jego zaleta a nie wada.

Enrico Fermi – Fizyk, który nie Odkrył Rozszczepienia Atomu

Autor biografii rozważa wiele na temat naukowych porażek Fermiego. Uważa, że Fermi popełnił dwa błędy, ale jego najważniejszą porażką w karierze było, że nie odkrył rozszczepienia, choć miał je przed oczami przeprowadzając eksperymenty w Rzymie. W Rzymie pracował nad bombardowaniem spowolnionymi neutronami różnych pierwiastków, w tym również uranu, lecz nieodpowiednio zinterpretował wyniki, albo zignorował je, możliwe, że za sprawą słabego sprzętu. Schwartz strasznie przeżywa tę jego porażkę i to, że Fermi szedł w stronę, że efektem bombardowania spowolnionymi neutronami jest powstanie transuranowych pierwiastków, a nie produktów rozszczepienia jądra.

Następnie daje nam odpowiedź, że żaden wielki fizyk tamtych czasów, ani Rutherford, ani Bohr, też nie wpadli na pomysł rozszczepienia, dopóki nie stał się oczywistością. Pokazuje, że nie da się czegoś odkryć jedynie w przypływie geniuszu, a praca opiera się przede wszystkim na miesiącach lub latach żmudnych doświadczeń laboratoryjnych. Nikt nie dostrzegł rozwiązania ani nie był w stanie odpowiednio zinterpretować wyników, dopóki nie stało się zbyt oczywiste, żeby je zignorować.

Schwartz zabawił się rzecz jasna w psychologa, za winnego sytuacji uznając dysonans poznawczy. To, że fizycy od razu nie wpadli na pomysł, że sztywne jądro może się rozszczepić, uważa za klasyczny przejaw dysonansu poznawczego.

Stosy Grafitowo – Uranowe

Wyróżniającą częścią biografii Enrica Fermiego, zasługującą na uwagę są ciekawe opisy doświadczeń. Większość biografii jakie przeczytałam i jakie obecnie znajdziemy, dotyczą fizyków teoretycznych, dlatego tak odmiennym doświadczeniem było czytanie zmagań od drugiej strony, czyli od strony doświadczalników.

Nie tylko fajne opisy eksperymentów, bardzo obrazowe, lecz również doświadczenia z materiałami i z pierwiastkami. Przeczytamy o współpracy z branżą przemysłową nad oczyszczaniem grafitu do pierwszych stosów. Fermi wiedział, jak ważne jest, by odpowiednio oczyścić pierwiastki, a Szilard dzięki rozległym kontaktom, potrafił wynegocjować potrzebne materiały od przemysłowców. Przede wszystkim musieli postarać się o duże ilości grafitu, ale również uranu w dwóch postaciach.

Pierwsze reaktory jądrowe miały postać stosów ułożonych z kostek grafitu. Grafit służył za moderator reakcji łańcuchowej. Wcześniej używano ciężkiej wody, która jednak nie sprawdziła się. Budowanie stosu miało za cel wytworzenie samopodtrzymującej się reakcji łańcuchowej. Pierwszy duży stos grafitowy miał podstawę 2,5 metra i wysokość 3 metry, później były coraz większe, a do ich układania sprowadzono sportowców z uniwersyteckiej drużyny, jeden stos powstał pod trybunami stadionu, na boisku do squasha. W miękkim graficie drążono otwory na bryłki z uranem. Stosowano również sprasowane kostki z tlenkiem uranu. Następnie wkładano pręty z kadmem, służące do wygaszania reakcji, kadm miał potencjał do pochłaniania neutronów, dzięki  czemu reakcję można było przerwać w każdej chwili.

Właśnie tak ważna była wiedza z materiałoznawstwa przy budowie stosów. Gdyż nieoczyszczony grafit miał zdolność pochłaniania i wiązania neutronów, a tym samym reakcja nie mogło zostać podtrzymana. Reakcja łańcuchowa polegała w uproszczeniu na uwalnianiu się neutronów.

O Fermim mówiono, że nauczył się myśleć jak neutron. Zawsze fajnie poczytać te obrazowe, robocze opisy doświadczeń i fizyków, którzy musieli sobie ubrudzić ręce grafitem. Autor również fajnie wytłumaczył rozszczepienie poprzez analogię z kroplą wody, która jest utrzymywana przez napięcie powierzchniowe, ale można ją rozdzielić.

Legendarna Dydaktyka E. Fermiego

Dużo miejsca poświęcono legendarnym zdolnościom pedagogicznym Fermiego. Potrafił upraszczać trudne zagadnienia, by materiał stał się zrozumiały dla każdego. Nad trudnymi i prostymi rzeczami pracował tyle samo czasu. Z jakiegoś powodu  bardzo mu zależało, żeby każdy miał szansę zrozumieć o co chodzi. Nauczanie sprawiało mu radość, potrafił dzielić się wiedzą, nie czuł potrzeby komplikowania, a nawet nie lubił zawiłych treści. Potrafił najtrudniejsze rzeczy wytłumaczyć w zadziwiająco łatwy, przystępny dla każdego sposób.

Fermi wiedział wszystko zarówno z teorii jak i praktyki, łączył ze sobą obie gałęzie, był ostatnim fizykiem, traktującym fizykę jako całość, zarówno część teoretyczną jak i doświadczalną, i z każdą częścią radził sobie tak samo dobrze. Dlatego mówiono, że wie wszystko o fizyce.

Jeżeli ktoś miał problem naukowy z którym nie mógł sobie poradzić, to przychodził do Fermiego, gdyż ten potrafił rozwiązać absolutnie wszystko. Później miał zwyczaj przechadzania się po korytarzach, zaczepiania pracowników w gabinetach i pytania o przeprowadzane badania. Zawsze chętnie wyjaśniał problemy i służył pomocą. Dorobił się wielu doktorantów, którzy zrobili światowe kariery. Był fenomenem jeżeli chodzi o zdolności dydaktyczne, nikt nie mógł się z nim równać, studenci uwielbiali go, nie tworzył barier i zawsze upraszczał temat, stając się zrozumiałym dla wszystkich. Posiadał rzadki dar przekazywania wiedzy. Napisał podręcznik do fizyki dla licealistów, który do dzisiaj jest aktualizowany i popularny. Nadal korzystają z niego włoscy licealiści, choć przekład podręcznika na angielski nie powiódł się.

Fermi mawiał, że nie należy robić niczego bardziej dokładnie, niż jest to potrzebne. Również uważał, że aby coś zrozumieć, trzeba się tego najpierw gruntownie nauczyć.

Podsumowując, jest to biografia popularna, ale niezbyt wnikliwa czy skomplikowana, nie trzyma się również przyjętych standardów. Trudniejsze momenty są traktowane z nonszalancją. Żeby nie pozostać gołosłownym, posłużmy się na koniec przykładem. W książce znajdziemy aż dwa zaskakujące zdjęcia, na których sam autor David N. Schwartz pozuje na tle pulpitu reaktora jądrowego. Zdjęcia nie zostały zamieszczone na końcu, przy nocie o autorze, ani nawet w podziękowaniach. Własne selfie zamieścił w środku książki, jakby miały stanowić jej istotną część. Pierwszy raz spotkałam się z podobną praktyką, może jest to nowa moda, nie mi oceniać. Lecz ktoś tu zapomniał, że nie pisze o sobie i nie on jest tutaj najważniejszy. Może wypadało raczej zadbać o ładne zdjęcia nie siebie, ale E. Fermiego, których w książce jest jak na lekarstwo. Bo w końcu o kim jest ta historia?


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder