Eros Ramazzotti i Rzymskie Katakumby

Opublikowane przez Barbara w dniu

Przy małym stoliku tłoczy się grupa Włochów. Z powodu niewystarczającej ilości krzeseł, większość stoi przed sklepem, pijąc poranne espresso. Jest jeszcze wcześnie rano i trochę zimno. Gdy mijam lokal, zaglądam do środka sprawdzając, co można kupić na śniadanie. Wchodzę na niewielki dworzec kolejowy, mijam biletomaty i energicznie zbiegam ze schodów na stację Roma Balduina. Z głośników leci pogodna muzyka. Śpiewa Eros Ramazzotti. Uroczy głos piosenkarza wypełnia prawie pusty peron. Zaczynam się kołysać w takt piosenki, to naprawdę przyjemne. Małe espresso i Piu Bella Cosa w rześki poranek na rzymskim dworcu rozgrzeją najbardziej nieczułe serce. Z każdą kolejną zwrotką troski same odpływają. Dolce vita wchodzi mi w krew.

Dwóch pracowników kolei kręci się sprawdzając grzejniki na dworcu. Jest połowa października i właśnie rozpoczął się sezon grzewczy. Jeden z nich wygląda jak członek zespołu metalowego, ma na sobie czarną skórzaną kurtkę i gruby łańcuch przywieszony do spodni. Delikatnie pochyla się i dotyka grzejnika, a może kładzie na nim stopę, już nie wiem. Mówi coś do drugiego mężczyzny. Potem jeszcze obchodzą cały peron, zatrzymując się to tu, to tam, sprawdzają instalację. Dobrze grzeje. Łuna ciepła otuliła mnie, kiedy tylko tu zeszłam. Z tunelu wyłania się pociąg, który rykiem zagłusza pogodny głos Erosa Ramazzotti, właśnie gdy piosenkarz zaczyna śpiewać kolejny hit, tym razem Fuego en el Fuego. Ogień w ogniu. Dostrzegam maszynistę siedzącego przed przednią szybą. Uśmiecha się do mnie? Ogień w ogniu… Wyraźnie nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. To twoje oczy we mnie… gdy cię widzę… Pociąg hamuje z żywiołowym zgrzytem, nasze rozbawione spojrzenia uśmiechają się nawzajem. „Buongiorno”, witamy się bezgłośnie. Wiem, że wszystko o tobie rozumiem… Czego ode mnie chcesz? Drzwi pociągu otwierają się. Czego we mnie szukasz? Zostawiasz swój ślad w moim sercu. Czuję, że to lubisz.

katakumby św Kaliksta

Potem przesiadam się z pociągu na metro. W Rzymie komunikacja kolejowa jest tak zorganizowana, że w sumie nie odczuwam, kiedy z metra przesiadam się na pociąg, a kiedy odwrotnie. Robi się to jakoś płynnie i bezproblemowo. A może to jednak wpływ włoskiego piosenkarza, który sprawia, że nie dostrzegam niedogodności transportowych? Jeżeli się chwilę zastanowić, to właściwie nie działają schody ruchome, co jest sporym problemem, winda ma przerwy w dostawie prądu, a jedno przejście podziemne jest zablokowane z powodu remontu i trzeba nadrabiać drogą naokoło przez parking. Ale kto by sobie psuł humor tymi małymi niedogodnościami.

Metro wypluwa mnie na wprost dużej atrakcji turystycznej. To spory kawałek gołego, trawiastego pola otoczonego płotem – słynne Circo Massimo (Circus Maximus). Dalej na niebie rysuje się wzniesienie z dumnie prężącymi się ruinami  – starożytnym Palatynem. Bardzo mi się ten widok podoba, chciałabym zostać dłużej. Cichutko nucę już sobie kolejny przebój Erosa, Un Altra Te, a usta poruszają się bezgłośnie.

Wszędzie, także i tutaj, jestem tylko na chwilę. Pora ruszyć w trasę. Szukam dalszego połączenia autobusowego. Obchodzę skrzyżowanie, znajduję przystanek i w cieniu drzew przeistaczam się w  zgarbionego pod ciężarem plecaka turystę, oczekującego, aż coś przyjedzie.

Autobus nie jest zatłoczony, ale większość miejsc zajmują obcokrajowcy, Niemcy. Mają plecaki i sportową odzież. Wyczuwam, że nasza destynacja podróży jest taka sama. Co chwilę sprawdzają telefony i głośno komentują, kiedy trzeba będzie wysiąść. Coś mnie z nimi łączy. Pojawiająca się kolektywna więź niewiele mi mówi. Ale wkrótce nabierze kształt właściwego słowa. To pielgrzymi. Ja również jestem pielgrzymem. Tymczasem autobus wjeżdża na obrzeża miasta. Droga zwęża się i robi się jakoś inaczej, bardziej starożytnie. Przejeżdżamy pod zadziwiającym łukiem, ściskającym ciasno ulicę w swojej paszczy. Co to za przedziwna konstrukcja? Telefon pokazuje mi, że to antyczna brama wjazdowa do Rzymu, stanowiąca część muru obronnego okalającego miasto, a nazywanego murem Aureliana. Przyciskam nos do szyby i widzę wejście do muzeum muru. Może uda się zwiedzić w drodze powrotnej?

Ulica wije się i wije wśród coraz rzadszych i starszych zabudowań. Miejski autobus jedzie Via Appia Antica, najstarszą drogą rzymską. Słyszałam o niej, ale nie sądziłam, że jest aż tak wąska. Dwa samochody z trudem się mijają. Do tego z obu stron okalana wysokimi murkami, przez co wydaje się jeszcze bardziej ciasna.

Katakumby

Z przejęciem czytam napis Catacombe S. Callisto, czyli Katakumby Świętego Kaliksta. Czas wysiadać. Razem z resztą pielgrzymów wchodzę na teren najstarszego chrześcijańskiego cmentarzyska. Drogę zagradza stolik. Przy stoliku ksiądz sprawdza green passy. Po wymianie biurokratycznych uprzejmości pozwala nam przejść.

Na terenie katakumb jest bardzo ładnie. Zadbany ogród przyciąga wzrok. Wciąż jeszcze kwitną kolorowe rośliny. Przy krzewach w pocie czoła uwija się ogrodnik. Żeby zabić czymś pozostały do zwiedzania czas, kręcę się tu i tam, podglądając jego pracę. Gdy przystaję przed witryną sklepu z pamiątkami, słońce zaczyna już mocno dawać się we znaki. Zdejmuję bluzę, przewiązuję ją sobie w pasie. Robi się ciepło. Z witryny sklepiku błogosławią mi dwa święte obrazki papieży, Jana Pawła II i Franciszka. Jeden ma bardziej okrągłą twarz, a drugi pociągłą. Obie podobizny wyraźnie ze sobą rywalizują o to, która pierwsza wyblaknie na słońcu. Przyglądam się, co by tu kupić, kiedy ze sklepu wybiega nastoletni chłopiec wymachując czymś w ręku.

– Co kupiłeś? – Słyszę jak po polsku zagadują go panie, siedzące na ławeczce.

– Różaniec dla babci – odpowiada z dumą.

– Pokaż, pokaż. – Pozostali gromadzą się wokół niego, chcą koniecznie zobaczyć, jakież to suweniry przywiezie ze sobą do Polski.

Jestem świadkiem naprawdę uroczej sceny. Okazuje się, że tego samego dnia do katakumb przybyła wycieczka z Polski. Razem z mężem cieszymy się, że może uda nam się do nich dokooptować podczas zwiedzania. Lecz nasze nadzieje szybko się rozwiewają. Znienacka pojawia się ksiądz, który zarządza koniec odpoczynku i powrót do autokaru. Pielgrzymka z Polski odjeżdża, a my zostajemy na placu jedynymi Polakami. „Trudno, dokooptujemy się do angielskiej grupy”. Na miejscu zbiórki przewodnicy wywołują grupy przez mikrofon, po włosku, angielsku, francusku, niemiecku i hiszpańsku. Już idziemy do angielskiej, gdy pod pływem impulsu podchodzę do przewodników i mówię, że jest dwójka Polaków. „Polonia, Polonia!” – podają sobie jeden przez drugiego, aż ostatni z nich krzyczy do budki na zapleczu: „Polacco!”.

No nic to. Stajemy z boku i czekamy, co się będzie działo.

Nagle z głośników rozlega się cichy, spokojny męski głos, który mówi do mikrofonu… po polsku.

Podchodzimy zapoznać się z naszym przewodnikiem po katakumbach. Przedstawia nam się i pokazuje plakietkę. Jest duchownym, salezjaninem, pochodzi z Polski. Powiedział, że oprowadzanie jest od dwóch osób, w takim razie ilu nas jest? Ależ jest nas dwoje. Zakładamy bluzy, zapinamy się pod szyję. No, to idziemy!

katakumby świętego kaliksta rzym

Okazało się, że grupa polskich pielgrzymów wraz z kapłanem, którą wcześniej spotkaliśmy, odprawiała w katakumbach mszę, ale już skończyli i odjechali. Zaczynamy schodzić do podziemi. Zatrzymujemy się na półpiętrze schodów prowadzących w dół. Stoimy na poziomie, który stanowił powierzchnię dla starożytnych, natomiast warstwy ziemi nad nami, to wszystko co od tamtego czasu narosło. Schodzimy jeszcze niżej, w głąb podziemnych labiryntów. Najbliżej wejścia znajdują się najstarsze groby, a im dalej w głąb, tym pochówki są świeższe. „Lucernario”, mówi nasz przewodnik i pokazuje, żebyśmy spojrzeli w górę. Potem powtarza to słowo jak mantra za każdym razem, gdy przechodzimy pod otworem świetlnym w suficie, w którym przegląda się niebo. Lucernario, światło – powietrze. Bez tych świetlików dostarczających świeże powietrze, mielibyśmy trudności z oddychaniem. Dlatego między innymi, ze względu na złą wentylację, nie udostępnia się do zwiedzania niższych poziomów katakumb.

W niszach grobowych nie ma już kości męczenników ani papieży. Dawno temu zostały przeniesione do bazylik. Kości pozostałych zwykłych chrześcijan wyzbierano i złożono na niższych, niedostępnych poziomach, albo w konsekrowanych do tego miejscach. Ostatecznie zdecydowano się na ten krok, ponieważ pielgrzymi wynosili kości i rozrzucali je na okolicznych trawnikach.

Wiele grobów zostało zniszczonych i zdewastowanych już wieki temu, podczas najazdu na Rzym Longobardów i Gotów. Groby rozkradali szabrownicy nie zdający sobie sprawy z tego, że pierwsi chrześcijanie byli biednymi ludźmi, którzy nie posiadali majątku. Chowano ich bez żadnych kosztowności, na plecy rzucano wapno gaszone, owijano w płótno i wkładano do wykutej przez grabarza niszy, którą zasklepiano albo zastawiano kamieniem.

Ponieważ ci biedni ludzie nie znali pisma, miejsca pochówku bliskich oznaczali na swój sposób. Na przykład wciskali w szczeliny drobne przedmioty należące do zmarłego, albo muszelkę, lub nietypowy kamyk. Malowali również na ścianach przy grobach proste symbole religijne, takie jak rybę, gołąbka, znak Chrystusa. Mogli w ten sposób oznaczyć niszę z ciałem bliskiego, by później do niej trafić. Przy dużej ilości podobnie wyglądających grobów, odnalezienie właściwego w labiryncie podziemnych korytarzy, czasem sprawiało problemy. Niektóre z tych znaków ostały się w katakumbach. Symbol ryby miał dla nich szczególne znaczenie, ponieważ litery tego słowa po grecku (ichtus) tworzą akrostych: Jezus Chrystus Boży Syn Zbawiciel.

Wąskie korytarze po obu stronach, od góry aż do dołu pokryte są gęsto wnękami. Analizujemy jedną z nisz, tak zwane loculum, znajdującą się na wysokości naszych oczu. Przewodnik podaje wymiary dla standardowej niszy i prosi, żebyśmy przyjrzeli się uważnie. Loculum nie jest idealnie prostokątne. W ramionach szersze, zwęża się w stronę stóp. Wydaje się niewiarygodnie ciasne.

„To dlatego, żeby zaoszczędzić pracy grabarzom”, dowiadujemy się. Drążenie grobów w skale wulkanicznej, do tego pod ziemię, w zaduchu, przy braku dostępu światła, było wycieńczającym zajęciem. Grabarze robili wszystko co mogli, aby nie dokładać sobie dodatkowej roboty. Wykuwali wnękę grobową o wielkości koniecznego minimum, żeby zmieścić ciało, nie więcej. Każdy zaoszczędzony centymetr to mniej pracy. Poza tym byli bardzo praktyczni, na groby wykorzystywało się każdy wolny fragment, nawet posadzki.

Bogatsi chrześcijanie mogli sobie pozwolić na okazalszą wnękę w kształcie łuku, tak zwane arcosorium, niszę grobową zwieńczoną łukiem. Taki grób pomieścił więcej członków jednej rodziny. Lepsza wnęka nie zapewniała wcale więcej prywatności. Jeśli tylko pozostał w niej wolny fragment ściany, to w późniejszym czasie wykorzystywano go na groby dla nowych zmarłych, już nie spokrewnionych z rodziną. Praktyka stosowana przez grabarzy miała tylko jeden cel, za wszelką cenę ograniczyć koszty pracy, oszczędzić morderczego wysiłku w pocie czoła. Nie kopać nowego tunelu, jeśli w starym ostało się jeszcze choć trochę miejsca. Jakie benefity mieli grabarze w starożytnym Rzymie? Niewielkie. Byli na przykład zwolnieni z podatku, a gdy chcieli wejść do miasta, zakładali specjalne szaty, żeby przesądni Rzymianie mogli w czas rozpierzchnąć się przed człowiekiem naznaczonym śmiercią.

Wyjątkowo zamożne chrześcijańskie rodziny decydowały się na osobne pomieszczenie grobowe, cubiculum, wyglądające jak pokoik.  Te najbardziej prominentne posiadają własne szyby wentylacyjne, czyli lucernario i kolorowe malowidła ścienne. Bardzo często na freskach z pierwszych wieków chrześcijaństwa pojawia się motyw Jonasza połkniętego przez wieloryba, można uznać, że należy do jednego z ulubionych. Losy Jonasza, który przez trzy dni znajdował się w brzuchu wielkiej ryby, zanim się z niej wydostał, symbolicznie nawiązują do zmartwychwstania Jezusa, po trzech dniach spędzonych w grobie. Ciekawym motywem w malowidłach jest również siedmiu mężczyzn przy stole, nawiązującym do eucharystii. Przypomina trochę Ostatnią Wieczerzę. Inne malowidło przedstawia Dobrego Pasterza z trzodą i owieczką na ramionach. Pojawiają się też motywy cudu rozmnożenia chleba i ryb. Jest malowidło przedstawiające chrzest w Jordanie. Te wiekowe freski z III wieku dają nam wyobrażenie o tym, jak wyglądało chrześcijaństwo w najwcześniejszym okresie, zanim jeszcze wytworzyły się religijne formalizmy i kościelne dogmaty. Jesteśmy u samych źródeł wspólnoty chrześcijańskiej.

Zwiedzamy również kryptę papieży, gdzie znajdujemy inskrypcje w języku greckim. Katakumby Świętego Kaliksta słyną z tej właśnie krypty. Tutaj pochowano papieży z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Inną nie mniej znaną atrakcją jest krypta Świętej Cecylii. Podziwiamy posąg męczennicy. Przewodnik dokładnie wyjaśnia nam symbolikę rzeźby, w której nic nie jest przypadkowe. Na szyi Cecylii znajduje się rana od miecza. Nawet tak drobne szczegóły, jak ułożenie palców rąk, wskazuje na wyznanie wiary w Boga. Wygląd posągu nie jest tylko fantazją artysty. W tej właśnie pozycji leżało ciało świętej, kiedy je znaleziono i zidentyfikowano.

Nasza mała wycieczka ma pewną przewagę nad większymi grupami. Przewodnik prowadzi nas tunelami w ten sposób, aby uniknąć tłumów. Bawimy się w ciuciubabkę. Gdy na horyzoncie pojawia się grupa angielska, czmychamy w odnogę tunelu. Idziemy tam, gdzie nie ma nikogo, z dala od głównych atrakcji, najbardziej obleganych. Idziemy poznać życie nie papieży i możnych, po których zostały grawerowane marmurowe płyty z inskrypcjami, ale tych prostodusznych biedaków, którzy nie umieli ani pisać ani czytać, nie znali się na wielkiej polityce, a drogę znaczyli sobie muszelkami.

Dzięki temu mogę zwrócić uwagę na drobne szczegóły, które na pewno w innym przypadku przeoczyłabym. Zieloną narośl przy żarówce, wnęki w różnych rozmiarach, Jezusa z barankiem na ramionach. Dobry Pasterz. Przewodnik dłubie palcem w ścianie. Wylatuje odrobina pyłu. To skała wulkaniczna, na której stoi Rzym. W stanie naturalnym jest miękka, dlatego można w niej było wyżłobić kompleks podziemnych cmentarzy. Ale po zetknięciu z powietrzem twardnieje na amen.

– Tylko Polacy pytają mnie, czy to prawda, że chrześcijanie ukrywali się w katakumbach, jak pisał Sienkiewicz. – Zagaduje nas przewodnik. – To ciekawe, bo z innych krajów nigdy nie pada podobne pytanie, a jak oprowadzam grupę Polaków, to zawsze ich to niezmiernie ciekawi. – Patrzy na nas wyczekująco, czy aby nie mamy ochoty zapytać go o Sienkiewicza. A może bierze za fanów prozy polskiego noblisty, podążających ścieżkami wielkiego pisarza? Zaskoczył mnie. Przyznam szczerze, że zapomniałam o Sienkiewiczu, Quo Vadis czytałam w liceum.

– Owszem, Sienkiewicz przychodził do katakumb. Często tędy spacerował, można go było spotkać jak przechadza się po okolicy. Ale to co pisał, to.. – próbuje znaleźć odpowiednie słowo po polsku.

– To po prostu taki zabieg literacki – podpowiada mąż.

– Tak, zabieg literacki.

Ja jednak odnoszę inne wrażenie, wydaje mi się, że słowo, którego szukał, to: bzdura albo fantazja. Zostańmy jednak przy zabiegu literackim.

– Proszę się rozejrzeć, tutaj nie ma gdzie się schować, ani nie można tu pomieszkiwać. Przejścia są wąskie, nie ma żadnego dodatkowego miejsca, gdzie niby mieliby się ukryć? W takich warunkach, żołnierze od razu by ich znaleźli. Pierwsze co by im przyszło do głowy, to szukać chrześcijan w miejscach, w których się gromadzą. No i brakuje powietrza. Do tego dochodzi smród setek rozkładających się ciał. Dzisiaj wygląda to inaczej, ale czy możecie sobie wyobrazić, jak tutaj musiało śmierdzieć? Na czas pobytu przy grobie zmarłego, spalali zioła i olejki aromatyczne, żeby dało się jakoś wytrzymać. W ścianach znajdowały się uchwyty na świeczkę i pachnące olejki. Jednak nie ma mowy o tym, żeby tu przebywać dłużej. Zapewniam, że w pobliżu jest z setka lepszych miejsc do ukrycia się i przeczekania.

katakumby świętego kaliksta

Kiedyś czytałam w Internecie stary tekst o katakumbach świętego Kaliksta. Autor tego tekstu był oprowadzany przez zakapturzonego mnicha ze świeczką. Dzisiaj w podziemnych tunelach płynie elektryczność a ścieżki do zwiedzania są bardzo dobrze oświetlone. Wraz z elektrycznością duchy pierzchają i również strach się rozwiewa, a wraz z nim ten dziwaczny klimat. Gdybym znalazła się tutaj razem z zakapturzonym mnichem, który oświetla wnęki grobowe kagankiem, to bym szczerze umarła ze strachu.

Za czasów Sienkiewicza tuneli zapewne nie oświetlano żarówkami tak, że widać każdy szczegół. Być może dlatego pisarz uległ temu niepodobnemu do niczego wrażeniu, jakie się może udzielić, błądząc pod ziemią, w ciemności, wśród grobów umarłych świętych. Łatwiej niż dzisiaj można było pogubić trasę. I fantazja sama dopowiedziała resztę.

U mnie jednak nic się nie dzieje. Zupełnie normalnie. Do czasu, gdy zauważam ciemną szczelinę, na szerokość mniej więcej ramion, prowadzącą w otchłań. Dwadzieścia kilometrów labiryntu z wyżłobionymi po bokach grobami męczenników. Oto jak wygląda religia, którą wyznaję. Czerń posiada coś wabiącego, co woła. Rodzi się instynkt, żeby się szalonym biegiem puścić tym tunelem i sprawdzić, dokąd mnie zaprowadzi. Waham się. Chcę być z żywymi czy z umarłymi? A jeśli zabraknie powietrza? Lucernario, światło – powietrze. Wybieram światło. Mijam relief z monogramem Chrystusa wyryty głęboko w ścianie i podbiegam do przewodnika, który już skierował się w pobliże wyjścia. Co to było za szaleństwo, jakby mnie coś z głębi zawołało? Serce wali z przerażenia, nie mogę złapać tchu. Na szczęście nikt nie zauważył.

Przewodnik zatrzymuje się, żeby pokazać jedną nieotwartą jeszcze niszę grobową, znajdującą się na wysokości kolan. „Ta jedna się jeszcze ostała”. Prawdopodobnie należy do dziecka, ponieważ jest niewielkich rozmiarów. Przeprowadzono badania, z których wynikło, że w katakumbach św. Kaliksta znajduje się procentowo więcej grobów dzieci niż w innych podobnych katakumbach włoskich.

Dlaczego? Otóż chrześcijanie chowali tutaj dzieci porzucone przez rodziców nad Tybrem. Dzieci zbyt małe, żeby przeżyć samodzielnie, często umierały. Pod osłoną nocy chrześcijanie zabierali ciała znad rzeki i dokonywali pochówków w katakumbach św. Kaliksta. Wierzyli, że czynią dobrze i zapewniają tym małym istotom wieczne życie bez cierpienia.

W końcu wychodzimy na zewnątrz. Dziękuję i żegnam się z przewodnikiem. Siadam w słońcu, w pobliżu kolorowych roślin. Straciłam poczucie czasu, ale wynika, że pod ziemią spędziliśmy około godziny, a może ponad? Wyciągam z plecaka prowiant i cieszę się ładną pogodą. Ale myśli same krążą wokół innych tematów.

Dzisiejszy kościół, szczególnie w moim kraju, ma tak mało wspólnego z tym, co tutaj zobaczyłam. Katolicki moloch z wymyślnymi dogmatami i chrześcijanie z III wieku naszej ery, to zupełnie dwa rozmijające się systemy wartości. Aż trudno uwierzyć, że katolicyzm wziął od tego początek. Czuję smutek, kiedy pomyślę o moim kościele w Polsce, który generuje tak negatywne emocje jak wściekłość, zawiść i cynizm. Nie są to wartości wyznawane przez wczesnych chrześcijan, odznaczających się pogodą ducha i życzliwością. Czy kościół dziś w ogóle wyznaje jeszcze wartości chrześcijańskie, leżące u podstaw naszej wiary?

Wiara jest znacznie prostsza. Nie gnębi ludzi ani nie dzieli. Nie jest obrośnięta dogmatem ani niemoralnością, ale przeciwnie, jest wolna i skromna. Dla pierwszych chrześcijan wiara była pogodna, autentyczna, niemalże intuicyjna, jak bochenki chleba, którymi się dzielili i ryby pieczone w ognisku. Jak woda, którą się chrzcili i uwiecznili w malowidłach. Wymieszana z pogaństwem i opowieściami biblijnymi. Poczułam głęboką więź, gdyż odnalazłam coś bardzo bliskiego, za czym tęskni serce. Wydaje mi się, że znałam dobrze tych ludzi, choć to przecież niemożliwe. Dzieli nas dwa tysiące lat.

Dalsza część wędrówki

Na rozstaju dróg żegnam się z księdzem, który ma tutaj rozstawiony stolik do sprawdzania green passów. „Thank you. Bye, bye”. „Ciao!”, odpowiada wesoło. Skręcam na asfaltową drogę prywatną, należącą do Watykanu. Jak okiem sięgnąć, połać ziemi skrywająca w sobie kilometry, kilkupoziomowych lochów. Obok ścieżki znajduje się niewielki oliwny gaj. Oliwek nikt nie zbiera. Dolne gałęzie uginają się pod ciężarem owoców. Są jędrne, duże, dojrzałe, inne niż u zwyczajnych, przydrożnych drzew. Pewnie najlepsze watykańskie odmiany. Biorę do ręki jedną gałąź, przyglądam się. Ale nie zrywam niczego. Na ziemi leżą dziesiątki oliwek w różnej fazie fermentacji. Dorodne, gnijące, wysuszone. Podnosi się wiatr i bawi się drzewami. Oliwki same spadają, a ja idę dalej. Wiatr bawi się również ze mną. Unosi czapkę z daszkiem, porywa bluzę. Jest już tak silny, że rozkładam ręce i pozwalam na więcej pieszczot. Se bastasse una canzone. Gdyby piosenka wystarczyła, by spadł deszcz miłości… Nie trzeba wiele, by nauczyć się kochać bardziej. Z dedykacją dla wszystkich, którzy są w nieładzie… Wiatr psoci się ze mną, porywa z ust melodię i unosi wysoko. Wkrótce całe wydmuchowisko nad katakumbami nuci Erosa Ramazzotti.

Gdy tak idziemy z mężem, nikt nas nie mija. Jest pusto. Siesta. Tylko my, wiatr i spokojny, miarowy oddech lochów pod stopami. Przy drodze rośnie olbrzymia opuncja, soczysta i rozgałęziona. Pojawiają się pojedyncze zabudowania. Dochodzimy do ulicy Via Appia Antica. Tutaj kończą się katakumby. Zgodnie z prawem rzymskim nie można było kopać pod drogami. Jakie praktyczne i przemyślane prawo.

Po antycznej drodze mkną szybko samochody na włoskich rejestracjach. Nerwowo wchodzą w zakręt, nawet nie zwalniając! Na zakręcie stoi mały kościół, do którego planuję wejść. Ale z powodu natężonego ruchu, nie mogę przejść przez ulicę! Czekam na odpowiednią chwilę i dosłownie przeskakuję na drugą stronę. Pierwsze co widzę w kościele, to… wielki pomnik z podobizną Henryka Sienkiewicza. Kościół nosi nazwę „Quo vadis”. W podłodze znajduje się zakratowana kopia ze stopami Jezusa. Odciski stóp są nieproporcjonalnie duże, wydaje mi się, że Jezus cierpiał też na płaskostopie😊

stopy chrystusa w kościele Quo Vadis w Rzymie

Kartkuję księgę pamiątkową i czytam wiele polskich pozdrowień, sama się jednak nie dopisuję. Na pamiątkę wizyty zabieram ze sobą pocztówkę ze świętym Piotrem. Płacę pieniążkiem, który znalazłam przed wejściem do kościoła.

Na autobus trzeba trochę poczekać. Siadam na murku. Nogi dyndają swobodnie, a za plecami znajduje się jakaś posesja, może to warsztat samochodowy? Wyschnięte chaszcze rosnące wokół drogi sugerują, że lato w tym roku było gorące. Słońce znowu się budzi. Świeci centralnie w twarz. Oślepia mnie i kierowców prujących na złamanie karku mechanicznymi rydwanami po Via Appia. Jeżdżą tu naprawdę szybko. Poza tym nie ma nikogo. Ani tu, ani w kościółku. Pustki.

Wiele lat temu, czekałam na przystanku na autobus do kina. Czytałam wtedy Quo Vadis i bardzo mi zależało, żeby skończyć czytać książkę przed seansem, dlatego że właśnie ze szkołą szliśmy na film Quo Vadis i chciałam sobie porównywać książkę z oglądanym filmem. A że byłam dość uduchowioną nastolatką, to z przejęciem śledziłam kultową scenę z Piotrem i Panem Jezusem, która wydawała mi się niezwykle głęboka. Pech chciał, że zaciekawiony co czytam, przysiadał się do mniej pijaczek. Żul nie chciał odpuścić i cały czas mnie zagadywał popijając piwko, nie mogłam się skupić na czytaniu. A tak bardzo mi zależało, żeby skończyć całość nim obejrzę ten film.

Potem nauczyłam się mistycznego fragmentu „Dokąd idziesz Panie” na pamięć. Bardzo mi imponował i pod względem literackim i filozoficznym. Nigdy wcześniej nie czytałam podobnych rzeczy w literaturze, tak przedstawiających Jezusa.

Ale gdy siedzę na murku, na Via Appia Antica, to Quo Vadis jest ostatnią rzeczą, o której pamiętam. Wszystko jest inaczej. Ta historia nie wydaje mi się już tak niesamowita. Gdyby nie przewodnik, nawet bym nie skojarzyła katakumb z tą książką. Bardziej wciągają mnie wyścigi Włochów, pędzących swoimi małymi samochodzikami po wąskiej antycznej ulicy. Po czym by tak szusowali, gdyby starożytni nie zostawili im w spadku niezniszczalnych dróg, które wszystkie prowadzą do Rzymu?

Wpadam na pomysł. Zeskakuję z murka, kucam i kawałeczkiem ułamanego patyka rysuję na ziemi rybę, potem znak Chrystusa, P i na nim X.

Znikąd pojawia się para młodych ludzi. Mijają mnie. Staję jak wryta i wyczekuję, czy zauważą moją rybę, tajny znak chrześcijan. A może w geście porozumienia odpowiedzą innym chrześcijańskim symbolem? Ale nie, są wpatrzeni w google maps, nie zauważają malowidła i przechodzą zaabsorbowani. Nie wiem, czy idą do katakumb św. Kaliksta, czy gdzieś indziej. Wzdłuż drogi są jeszcze inne wejścia do podziemnych cmentarzy. Są katakumby żydowskie. Mogą również iść do bazyliki Św. Sebastiana, która znajduje się niedaleko. W okolicy jest jeszcze wiele świętych miejsc, których nie zdążę zwiedzić. Pierwsze katakumby powstawały pod prywatnymi domami bogatych chrześcijan, pełniły funkcję prywatnych cmentarzy rodzinnych. Z czasem zaczęto je udostępniać na pochówki również innym. Rozrastały się. We Włoszech jest 120 różnych katakumb. Zacieram symbole religijne stopą. I tak mi nie wyszły.

kościół Quo Vadis w Rzymie

Gdy wysiadam na stacji Roma Balduina, Eros Ramazzotti już nie śpiewa. Ponieważ nie działają schody ruchome, wsiadam do windy. W kabinie mruga światło i wisi karteczka z informacją o treści mniej więcej: „Widna zacina się, ale po chwili powinna sama ruszyć, dlatego prosimy nie panikować”. Jak na razie jeżdżę nią od kilku dni i nic takiego się nie wydarzyło.

Stolik, przy którym rano Włosi pili kawę teraz jest pusty, ale w czynnym lokalu można jeszcze kupić kanapki.

Wieczorem biorę notes i długopis, i ponownie zabieram się do dzieła. Tym razem pozwalam sobie na większą ekspresję; maluję gołąbka z gałązką oliwną i greckie litery alfa i omega, oznaczające początek i koniec. Myślę co to znaczy wspólnota chrześcijańska. Wcześni chrześcijanie, żeby poczuć wspólnotę kreślili znak ryby na piasku, malowali gołąbka na murze, ozdabiali tym tajnym hermetycznym graffiti całe miasto. Piekli ryby w ognisku, główne źródło pokarmu. Chodzili do katakumb odwiedzać groby bliskich, czasem nawet tam biesiadowali i jedli. Dzielili się pokarmem. Bochenki chleba w koszu i ryby. Cudowne rozmnożenie.

Sienkiewiczowski obraz chrześcijan rozszarpywanych przez lwy na arenie odchodzi daleko, wydaje się niemal sceną filmową. W głowie mam już zupełnie inne wyobrażenie o tym, jak wyglądało skromne, uczciwe życie tych ludzi. Było autentyczne.


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder