Biblioteki Szkolne z Lat 90-tych, czyli Kto Tak Naprawdę Płaci za Komunę w Polsce
O tym, że popularna pisarka książek dla dziewcząt, Krystyna Siesicka, była tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, można przeczytać już od jakiegoś czasu. Nigdy specjalnie nie interesowała mnie kwestia powiązań polskich pisarzy z dawną socjalistyczną władzą, także i ta wiadomość niespecjalnie mnie obeszła, a jednak zagnieździła się w umyśle i nagle wyłoniła się z pamięci, w której kiełkowała sobie kilka lat. A do tego pulsowała na czerwono.
Informacja o powiązaniach Krystyny Siesickiej z SB jest ważna dla całego pokolenia Polaków wychowanych na książkach ze szkolnych bibliotek, tych oprawionych w obrzydliwy brązowo-szary papier, nierzadko potłuszczony. Bo kto w podstawówce, czy szkole średniej, chodził do szkolnej biblioteki po coś więcej niż tylko wypożyczenie lektury, ten na dzień dobry dostawał na twarz stosik z książkami Siesickiej. Oczywiście mam tu na myśli głównie dziewczynki, gdyż zapewne chłopcom ich nie polecano aż tak często.
Książki tej pisarki zalegały na półkach każdej biblioteki i „mus było wypożyczyć”, bo przecież „jeszcze tego nie czytałaś?”. A poza tym, co innego do wyboru ci pozostaje? Może jeszcze Jeżycjada, jeśli jesteś w fandomie Musierowicz. I kilka innych pomniejszych pisarek, na które można się było natknąć.
Biblioteki szkolne i czołowe autorki książek dla dziewcząt
Pamiętam biblioteki we wszystkich szkołach, do których chodziłam. Naprawdę trzeba się było napocić, żeby wypożyczyć w nich coś więcej niż „Antka” i „Janko Muzykanta”. Słabo wyposażone, wręcz skrajnie niedofinansowane. Zapomnij o jakichkolwiek nowościach. No chyba, że naprawdę trafiła ci się świetna szkoła, w której znajdowały się książki w kolorowych okładkach, ale wiedz, że to należało do rzadkości. Większy wybór był zawsze w bibliotekach publicznych, ale szkolnymi nikt na serio się nie przejmował.
Nikt się nie przejmował.
Z samego przodu leżały książki często wypożyczane, żeby były pod rękę i równie często polecane przez panią bibliotekarkę. Mówię tu o książkach dla dziewcząt, wśród których królowała znana pisarka, Krystyna Siesicka. Gdziekolwiek się nie poszło, zawsze ten sam zestaw: wyświechtany egzemplarz „Jeziora Osobliwości”, „Fotoplastykonu”, „Zapałki na zakręcie”, „Beethovena i jeansy” i „Moja droga Aleksandro”, i pewnie jeszcze kilka innych tytułów.
Nawet dzisiaj, po tylu latach pamiętam tytuły książek, których nigdy nie czytałam, gdyż do mnie nie przemawiały. Nie czytałam ich, ale wiele razy przeglądałam nie potrafiąc się zdecydować. Może nawet wypożyczałam, ale w końcu i tak nie czytałam. Po prostu jakoś jej książki do mnie nie przemawiały i mnie nudziły, chyba nie wzbudzały emocji. „Jezioro Osobliwości” czytałam, ale mną nie wstrząsnęło. W ogóle Siesicka nie była moją ulubioną pisarką.
Zatem czy to nie dziwne, że pamiętam same tytuły? Nawet dzisiaj potrafię je z miejsca wymienić. Niby z jakiej racji, skoro się nie interesowałam aż tak? Odpowiem, bo te książki zawsze stały, zawsze były dostępne, choćby jeden, dwa egzemplarze. Jak ocet na półce, nie ma nic, ale ocet i Siesicka zawsze w tym samym miejscu, na tej samej półce, oprawione w ten sam papier w kolorze popłuczyn, papier pochłaniający najgorsze zapachy, przesiąknięty smrodem nijakości i biedy. Na życzenie, na zawsze. Miałam wrażenie, że Siesicka otacza mnie z każdej strony, jak tylko przekroczę próg mojej szkolnej biblioteki.
Ale dopiero dzisiaj zrozumiałam, dlaczego ona zawsze stała na półce a inni nigdy się na niej nie znaleźli.
Nie jest tak, że jej książki są złe, czy coś, że była wyjątkiem wśród innych pisarzy. Być może jej współpraca ze służbami komunistycznymi nie była wcale odosobnionym przypadkiem, być może to rzeczywiste koszty, jakie pisarze musieli ponosić za tłuste królowanie na bibliotecznych półkach w tych cienkich latach Polski Ludowej. Niektórzy autorzy wprost pisali dla partii i uchodzili za dobrych propagandzistów, inni robili to bardziej z ukrycia. Niemniej jednak czy można było w tamtych czasach żyć w Polsce i zaistnieć jako pisarz, nie mając przy tym żadnego poparcia władzy ludowej? Nie czuję potrzeby odpowiadania na to pytanie.
Nie byłam wyjątkowo wybrednym czytelnikiem. W latach 90-tych trzeba się było zadowolić tym, co dawali. Udało mi się jednak wygrzebać z tych zakurzonych bibliotecznych półek coś, co mną poruszyło. A mianowicie Irenę Jurgielewiczową „Ten Obcy”. Ponieważ „Ten Obcy” był lekturą i do tego łatwo dostępną, to wypożyczałam ją w kółko. Nie zliczę ile razy czytałam, co najmniej pięć w całości a potem różne ulubione fragmenty. W tamtym czasie chciałam pisać jak Jurgielewiczowa, dokładnie takie same książki. I gdziekolwiek nie poszłam, to zawsze sprawdzałam co jeszcze tej autorki oferuje biblioteka. Ale niestety niewiele, drugi tom zatytułowany „Inna?” i to wszystko.
Krystyna Boglar jest kolejną pisarką młodzieżową, która w niespokojnych czasach dojrzewania była moją boginią, a tak naprawdę, jej jedna książka zatytułowana: „Kolacja na Titanicu”. Niezapomniana, choć dzisiaj nie pamiętam już treści tej powieści, jednak niezapomniana pod względem emocjonalnym, wtedy wydawała mi się genialna. Chciałam pisać jak Krystyna Boglar, to był mój życiowy cel. Wiele razy zaglądałam na półkę z autorami zaczynającymi się na literkę B, ale Krystyny Boglar również tylko dwie, trzy książki do wyboru. I to koniec.
Potłuszczony papier i tajni współpracownicy
Kiedy na przerwie między lekcjami wpadałam jak burza do szkolnej biblioteki, pani się do mnie uśmiechała. Znała moje imię. Spoglądała na dwie sztuki Siesickiej oprawione w potłuszczony papier i wiedziała, że na pewno już to czytałam, więc nawet nie rzucała standardowego zwrotu: „A to już miałaś, Basiu?” Spoglądała na wiersze Szymborskiej wydane w wersji dwujęzycznej, po polsku i po angielsku i wiedziała, że już trzy razy pod rząd mi to wypożyczała.
Panie bibliotekarki z zasady mnie lubiły, ponieważ byłam grzeczna i często przychodziłam wypożyczać coś więcej niż lektury. Ale właśnie ciekawość świata sprawiła, że lektury mi nie wystarczały. Robiło się trudniej, znacznie trudniej. Sprawy się komplikowały i trzeba było poszukać głębiej. Wtedy pani się do mnie uśmiechała, rozkładała ręce i już tylko zapraszała: „Basiu, wejdź do środka i wybierz sobie sama”.
I tym sposobem zaczęłam grzebać w zakurzonych zbiorach, oprawionych zawsze w ten sam papier szaro-brązowy. Ale w tych pamiętających czasy PRL-u książkach dla młodzieży znajdowałam mało ciekawych i przydatnych rzeczy.
Gdy frustracja narastała, a bezradne, dobrotliwe bibliotekarki chciały mi jakoś pomóc, w końcu dawały mi drabinę. „Tam, na górze coś powinno być”. I rzeczywiście było. Raz, ale to już w liceum, stojąc na drabinie i myszkując w najlepsze, na najwyższej półce znalazłam „Rozprawę o metodzie” Kartezjusza, która towarzyszyła mi przez całą maturalną klasę. Trzymałam ją niczym talizman. Nauczyłam się, że na górze mają najlepsze publikacje i do dzisiaj trzymam się górnych półek.
Ale i tak razem z pomocną panią bibliotekarką, która widziała moje cierpienie i starała się dopomóc jak tylko mogła, w końcu docierałyśmy obie do ściany, właściwie do sufitu. I wtedy jedna pani mi powiedziała: „Basiu, nic więcej tu nie znajdziesz. Zapisz się do biblioteki publicznej”.
Odkrywanie amerykańskiej literatury
Wydaje mi się, że literatura, która mnie niezmiernie ciekawiła i nieustannie jej poszukiwałam przemierzając trasę od biblioteki szkolnej do publicznej, jeszcze wtedy nie istniała, a dopiero co raczkowała. Chodzi oczywiście o Young Adult. Dzisiaj pewnie zaczytywałabym się seriami o wampirach i wilkołakach, nastolatkowych miłościach, pierwszych razach i tak dalej, wydawanych hurtem w niezliczonych ilościach. Zżerana przez dylemat, czy wybrać Stefana czy Damona? Przed wampirami miałam swojego amanta literackiego, którym był Heathcliff z „Wichrowych Wzgórz”.
Ale w latach 90-tych i pierwszej połowie dwutysięcznych na takie nowoczesne pozycje trafiało się rzadko. Byłam skazana na autorów piszących dla młodzieży jeszcze w czasach socjalizmu, poprzedniego ustroju w Polsce, który opierał się na innych zasadach. Dlatego stare książki młodzieżowe często miały specyficzne treści, z którymi nie potrafiłam się utożsamić.
Na przykład pamiętam, że w jednej chłopak smarował sobie kromkę chleba musztardą, co ułatwiało mu myślenie i kładł się na wersalce, a pewna dziewczyna, która chciała mu się przypodobać, krzyczała, że w warzywniaku pojawiły się jabłka malinówki i trzeba szybko biec zanim wyprzedadzą. W innej powieści, dziewczynka szorowała wannę i się przy tym namęczyła. Inna wyszła na podwórko, na mityczny ”trzepak”.
Ja w tym czasie kupowałam komiks „Barbie” i „Kaczora Donalda”, śmigałam na Amidze. Słuchałam walkmana. Wątki z PRL-owskich książek w ogóle do mnie nie trafiały.
Może dla starszych czytelników te opisy są wspaniałe i spoglądając na nie z sentymentem, z łezką w oku, wspominają własne lata młodości, gdyż „za komuny było lepiej”, ale dla mnie, młodego wilczka, wiecznie głodnego i spragnionego literackiego mięsa, te książki były już przestarzałe. Nie zaspokajały mojego apetytu, ja nie znałam życia przedstawionego w tych opowieściach, a żeby się rozwijać potrzebowałam czegoś zgoła innego, czegoś, czego nie potrafiłam znaleźć.
Ciekawa świata dziewczynka dorastająca w Polsce w latach dzikiego kapitalizmu, chciała tak samo dzikich i namiętnych książek o kolorowych okładkach, chciała amerykańskich romansów, ładnych ciuchów, konsumpcji, całujących się par, kosmetyków, szkolnych szafek i szkolnej stołówki w której obrzucają się jedzeniem. Chciała ładnie urządzonego pokoju, do którego spraszałaby koleżanki na ploteczki i chichotki.
Marzyła o kolorowych, błyszczących okładkach książek z wizerunkiem ładnych, zamyślonych dziewczyn, nie chciała więcej zniechęcającego, potłuszczonego papieru o barwie rzygowin i wątpliwym zapachu.
Te wykopywane z zapomnianych półek stare książki, których nikt już poza nią nie ruszał, stawały się niewystarczającym reliktem dawnego systemu. A rynek wydawniczy w naszym kraju nie nadążał i nie potrafił zaspokoić jej głodnego umysłu. Z drugiej strony nie nadążały same biblioteki, gdyż choć zmienił się ustrój polityczny, to książki w niedofinansowanych szkolnych bibliotekach pozostawały te same. Zawsze te same! Wśród nich niezwyciężona Krystyna Siesicka.
Bynajmniej nie chodzi mi o książki zakazane, bo niby zakazane już wówczas nie były, ale również jeszcze wtedy naprawdę nie istniały. Jakby w zawieszeniu. Spychane na ostatnie miejsce, wykluczane i spychane do ostatniego rzędu, które trudno było gdziekolwiek wypożyczyć, pomijane w szerokim dyskursie, przede wszystkim w szkołach i na uczelniach.
W idealnym modelu po zmianie ustroju należałoby wymienić księgozbiór biblioteki na nowy, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji wcześniej z premedytacją pomijanych przez władzę.
Tymczasem nie wiem czemu, ale takie odnoszę dziwne i troszkę niepokojące wrażenie, że jeszcze gdzieś tam w naszym kraju, w tejże właśnie chwili, tym samym księgozbiorem ustanowionym przez gierkowskie kuratorium oświaty, posługują się jeszcze w niejednej zaniedbanej szkole.
Gdy przyjrzeć się pisarzom zachodnim, których w latach komuny można było przeczytać, to pojawia się zaskakująca zbieżność. Na przykład pamiętam, że „Rzeźnia nr 5” Kurta Vonneguta, pisarza amerykańskiego była polecana jako lektura uzupełniająca. Jej tematyka jest jawnie antyamerykańska i skierowana przeciwko amerykańskim generałom. Ernest Hemingway też był dostępny. Czytałam go z powodzeniem. Jako korespondent wojenny brał udział w hiszpańskiej wojnie domowej. Ale tajemnicą poliszynela jest to, z którą stroną konfliktu sympatyzował. Albert Camus o lewicowych poglądach, Viktor Hugo stający w obronie robotników.
No dobrze, dopuszczano autorów zachodnich, ale jedynie takich, których poglądy podobały się władzy ludowej.
Celnicy z miejsca konfiskowali wszystkie zakazane książki, za wwiezienie innych do Polski żądali łapówek. Scenę konfiskaty zakazanego Gombrowicza świetnie opisuje Antoni Libera w książce „Godot i jego cień”. Ja się przyznaję, nie lubię Gombrowicza, więc mnie ta scena nie ruszyła. Ale, jeśli aż tak bardzo utrudniano obieg literatury w kraju, to w jaki sposób miała się rozwijać polska kultura? Raczej nie w izolacji.
Inną ciekawostka przedstawiona przez Liberę dotyczy twórczości Samuela Becketta. Jak doszło do tego, że nieufni wobec wszystkiego co kapitalistyczne komuniści zaakceptowali literaturę Samuela Becketta? Nie pamiętam dokładnie, ale chyba po prostu „Czekając na Godota” spodobało się pewnemu urzędnikowi i tak machnął ręką, że może zostać.
Mimo tego Libera opisuje drogę przez mękę, przez jaką przeszedł, żeby wypożyczyć, za przeproszeniem tego głupiego Becketta. Jeżeli on, należący do śmietanki intelektualnej PRL-u miał problem ze zdobyciem jednej książeczki, to jaką możliwość mieli inni, żeby ją przeczytać?
I chociaż ja dorastałam już w wolnej Polsce, to odnoszę podobne wrażenie co Antoni Libera. Że przeszłam drogę przez mękę, żeby znaleźć do czytania coś wartościowego, coś ciekawego, wciągającego, coś twórczego i zniewalającego. Co by mnie porwało.
Czy i kiedy odzyskamy to, co nasze?
Jak wyglądałaby polska literatura, gdyby nie została wybrakowana przez komunistyczną propagandę? Czy kiedykolwiek odzyskamy to co nasze, czyli polską kulturę literacką, w pełni wolną i swobodną, kulturę niczym niezakłóconej wymiany myśli i poglądów?
Czasem się zastanawiam, czy miałam szansę wycisnąć coś więcej z tych książek, które przekazała mi w spadku komunistyczna władza, szczegółowo wyselekcjonowanych pod kątem usunięcia z nich wszelkich przejawów zgniłego kapitalizmu. Choć wychowywałam się w wolnej Polsce, to jeszcze nie wolnej od sowieckiej propagandy, celebrującej publikacje o charakterze antyniemieckim i antyamerykańskim.
Poszukiwałam książek, których nigdy nie znalazłam, bo zostały wymazane przez PRL i nigdy na polski nie przetłumaczone. Czasem trafiam na bardzo dobre pozycje z zeszłych lat i zachodzę w głowę, czemu ja tego wcześniej nie przeczytałam. Ale ja korzystałam i byłam zależna całkowicie od wiecznie niedofinansowanych bibliotek, które potrzebowały, a może nadal potrzebują dziesięcioleci, żeby nadrobić zaległości i wyjść na prostą.
Jaką miałam szansę przeczytać dobrych amerykańskich i dodajmy do tego kapitalistycznych pisarzy nawet w latach 90-tych? Jaką miałam szansę współzawodniczyć z młodzieżą dajmy na to, z zachodniej Europy, która miała dostęp do wszystkich najnowszych publikacji i nowinek literackich, do wszystkich trendów filozoficznych? Jak można współzawodniczyć z młodzieżą, która jest uczona wyrażania własnego zdania i krytycznego myślenia? Odpowiem, nie można. Jaki mieliśmy wybór i jakie możliwości rozwoju, my, skazani na szaro-bury papier szkolnej biblioteki, wystawiającej na półkach pokomunistyczne popłuczyny? My pijący z bagnistych źródeł nadziei?
Kto jest większą ofiarą komuny, ludzie, którzy w niej się wychowali i spędzili większość życia, i jeszcze do niedana płakali: „komuno, wróć!”, czy ludzie tacy jak ja, wychowani w kapitalistycznej Polsce, ale którzy otrzymali w spadku komunę umysłową i w latach dzieciństwa zostali pozbawieni dostępu do mądrej, intelektualnej i budującej lektury? Czy kiedyś uda się nadrobić te zaległości?
Bo ja wciąż mam wrażenie, że coś nadrabiam, że czegoś szukam, że mi brakuje ciągłości.
Nie wiem, ale chyba nawet do dzisiaj nie znalazł się nikt, kto zająłby się zasypywaniem tej dziury, wyrwy, zapadliny, która pozbawiła nas dużej części kulturowego dorobku i przeorała jak pole.
W latach 90-tych i w pierwszej połowie dwutysięcznych, duch Stalina z zza grobu nadal dyktował warunki, decydując o tym co będę czytała będąc małą dziewczynką. Wyrosłam na książkach autorów zatwierdzonych i dopuszczonych do bibliotek przez sowiecką władzę, a jednak nie ustałam w poszukiwaniu czegoś więcej. Odnoszę wrażenie, że niezbyt szybko zabrano się w Polsce do tłumaczeń książek zakazanych, a większość z nich nie trafiła do dnia dzisiejszego do zbiorowej polskiej świadomości.
Nie było żadnych przeszkód, żeby przerobić podręczniki i wprowadzić trochę świeżych nowości. A jednak w trakcie studiów, w połowie lat dwutysięcznych, miałam do wyboru na UAM fakultety z marksizmu, jakby nikt o tym nie pomyślał, że można inaczej i że czas najwyższy przestawić się na nowsze treści. Przez całe studia filozoficzne nie usłyszałam nic o Ayn Rand, którą odnalazłam dopiero w internecie i z internetu dowiedziałam się o jej filozofii obiektywizmu!!! Czy dzisiaj uczą już tego na uniwersytetach, czy nadal jest to zakazana i niebezpieczna dla studentów wiedza?
Co z tego, że zmienił się system, skoro potrzeba wiele czasu, zanim zmienią się ludzie i podejście do tego jak i czego się uczyć.
Czas spojrzeć prawdzie w oczy. Wychowałam się na popłuczynach PRL-u, takie uznane pisarki jak Krystyna Siesicka przyczyniły się do tego, że nawet po latach nie miałam szansy poznać antysocjalistycznych publikacji, zapomnianych i zakopanych gdzieś głęboko pod ziemią. Opiłam się wody z bagnistych studzien nadziei.
Zapisywałam się do wszystkich bibliotek, chodziłam od jednej do drugiej w poszukiwaniu wartościowej literatury, gdy jakąś znalazłam, traktowałam niczym złoty samorodek.
Dzisiaj bardzo cenię literaturę amerykańską i filozofię dlatego, że będąc młodą dziewczyną odkrywałam ją zupełnie na własną rękę, było to coś, czego nie dowiadywałam się w żadnej szkole, odkopywałam je w różnych bibliotekach, jak dawno zapomnianą wiedzę. I czciłam zupełnie samotnie, przelewając wrażenia z lektury do prowadzonego pamiętnika. To się działo całkowicie poza szkołą, poza systemem edukacji, który wpychał jeszcze starocie, choć komuna się skończyła, to przetrwała w szkolnych bibliotekach, przetrwała w podręcznikach, przetrwała w mentalności. Ona się nie skończyła ot tak.
Czytałam tłumaczenia Siesickiej, że zrobiła to dla paszportu, i żeby jej zięć mógł wyjechać na saksy. Koniaków i czekoladek nie pamięta. I że nikomu nie zaszkodziła. Nikomu nie zaszkodziła swoimi działaniami. Zupełnie nieszkodliwe, powierzchowne raporty dla tajnej policji, taka tam biurokracja.
Chciałam jej odpowiedzieć, że te działania zaszkodziły mnie. I do dzisiaj czuję, że w pewien sposób odebrały mi szansę, na którą zasługiwałam i do której miałam prawo. Te działania zaszkodziły ludziom wolnym duchem, indywidualistom, pragnącym się rozwijać i zdobywać wiedzę. Te niewinne działania zaszkodziły literaturze i w końcu zaszkodziły również kulturze polskiej.
W pewnym sensie owo zaszkodzenie okazało się skuteczne i trwałe. Udało się. Ukończyłam edukację nie mając pojęcia, że polityk Winston Churchill był również znanym pisarzem, który otrzymał literacką Nagrodę Nobla. Nie wiedziałam o filozofii obiektywizmu, o niektórych prądach i trendach intelektualnych, uznawanych za antysocjalistyczne. Powrót do równowagi nigdy nie nastąpił, utraciliśmy coś, czego żadnym sposobem nie da się nadrobić. Przepadło raz na zawsze. Ten krzyczący brak jest teraz częścią naszej narodowej świadomości.
Nie bez powodu myślę, że należę do pokolenia, które realnie płaci za lata komuny w Polsce. Komuna przekazała mi nie tylko dług finansowy i bankructwo państwa polskiego, ale również cały spadek umysłowy, skutecznie utwierdzony i powielony w mózgach milionów polskich obywateli. Spadek fatalny, bo po prostu nie da się go odrzucić. Intelektualna pustka, która nie może być nigdy wypełniona, a jej echa wciąż pobrzmiewają i pobrzmiewają w kolejnym pokoleniu.
Przeczytaj również:
0 komentarzy