I think of Plato. Droga do Akademii Platona
Metro w Atenach jest nieskomplikowane, naprawdę lubiłam nim jeździć. Zaledwie trzy łatwe do zapamiętania linie, szybko opanowałam mapę podziemnych tras. Jedna nitka podjeżdża pod samo lotnisko a stamtąd prosto do centrum – na plac Syntagma. Trudno się zgubić. Ateńskie metro jest zatłoczone niezależnie od pory dnia lecz łatwe w obsłudze, tak je zapamiętałam.
Ateńskie ulice tak samo jak handel, zatrzymały się na latach 90. zeszłego wieku, są jak powrót do przeszłości. Stare sygnalizacje świetlne, których u nas już się nie spotyka. Bez udogodnień dla niepełnosprawnych czy wózków. Chodniki są gęsto obsadzone ładnymi drzewkami cytrusowymi. Lubiłam spacerować w ich cieniu. Na większości widniały dorodne pomarańcze.
Raz przechodziłam przez ulicę a na zebrze stał zaparkowany samochód, który musiałam obejść. Następnego dnia ruszyłam tą samą trasą, a auto wciąż stało na pasach. Ulica sprawiała wrażenie zakorkowanej i wyglądała na ruchliwą, ale potem zauważyłam, że samochody stoją w miejscu, niektóre pokryte warstewką kurzu. Nikt z nich nie korzystał przynajmniej od jakiegoś czasu. Ulica przerobiona na parking dla porzuconych aut, a wokół cisza. To mózg mnie oszukał z tym ruchem.
I think of Plato.
Zanim jeszcze odkryłam główną drogę prowadzącą z hotelu do metra, przez kilka pierwszych dni chodziłam małą boczną uliczką, całkowicie zapchaną skuterami. Na pierwszy rzut oka zwyczajne skutery, ludzie parkują, załatwiają sprawy, a po pracy odjeżdżają. Tak wówczas myślałam, że skutery i samochody są w ruchu. Jak to w mieście. Ale gdy następnego dnia szłam chodnikiem schowana pod cieniem drzewek pomarańczowych, musiałam stwierdzić, że niektóre z tych pojazdów były zardzewiałe i nie nadawały się do użytku. Pod gołym niebem stać musiały długo. Część skuterów była pokryta solidną warstewką kurzu, nieużywane od wieków. Pomiędzy nimi przypięte świeższe okazy, widać, że ktoś niedawno przyjechał.
Ta uliczka jak i najbliższa okolica były trochę zakręcone motoryzacyjnie. W pobliżu działało wiele warsztatów samochodowych i dziupli. Nie taka zwykła ilość ale naprawdę cała dzielnica dziupli. Raz przez otwarte drzwi zajrzałam do środka takiego jednego warsztatu. Podwieszony pod sufitem dyndał sobie policyjny radiowóz.
Zamieszkałam przy ruchliwej ulicy, od rana do wieczora rozgrzanej od słońca i klaksonów. Kierowcy skuterów oraz żółtych taksówek lubili się awanturować i głośno trąbić. Smród pojazdów unosił się w górę trafiając do okien. Przy uchylonej szybie na czwartym piętrze aromatyzowałam się zapachem oleju napędowego z rur wydechowych. To niesłychane, że unosił się tak wysoko. Pewnego dnia od ulicznego smogu w hotelowym pokoju włączyła się czujka przeciwpożarowa!
Rzeźba Platona stojąca w Gimnazjum w Akademii, gdzie ten filozof nauczał
Naprzeciwko hotelu, po drugiej stronie ulicy wznosił się wielorodzinny budynek mieszkalny. Taras na dachu oraz wszystkie poniżej były usiane niemożliwą ilością drzewek w donicach. Sama zieleń. Wiele roślin różnych gatunków. Mieszkania posiadały spore tarasy osłonięte markizami. Na jednym z nich wysiadywała pewna sędziwego wieku pani. Rozmawiała przez telefon, piła kawę przy stoliku, podlewała kwiatki, wieszała pranie, przez balustradę wyglądała na ulicę i obserwowała co lepszą awanturę kierowców skuterów na dole. Musiała tam mieszkać od wielu lat, aromatyzować się ulicznym zapachem paliwa a mimo to zdrowie jej dopisywało.
Przez cały pobyt doskwierało mi dziwne uczucie, pewien rodzaj halucynacji. Na przykład pomimo sporego ruchu na jednej ulicy, to kawałek dalej okolica była wymarła jak po apokalipsie zombie, a sklepy nieczynne, zabite dechami. Jeden otwarty sklep okazał się być zakładem odnawiającym stare meble. Pewnego razu widziałam jak pracownica na chodniku zeskrobuje farbę ze starego krzesła.
Musiałam odkryć gdzie toczy się życie, a gdzie jest pustka, która arteria miasta pulsuje, a która jest bezludna. Co jeszcze ma wartość a co zostało porzucone. Ruch i bezruch. W dużej mierze miało to związek z porą dnia. W słońcu ruch zamierał, a w cieniu coś tam się poruszało. Na słońcu rdzewiały skutery. W głębokim cieniu figowca żółw jadł dojrzałe owoce. Na słońcu płowiały kamienne kolumny świątyni na Akropolu. W cieniu drzewa turyści nawadniali się z poidełka. W Atenach cień był bardzo ważny, starałam się go trzymać. Jednak nie w każdą ocienioną uliczkę warto się było zapuszczać.
Niebiańska buchalteria
Codziennie przechodziłam obok restauracji, w której jedyny zajęty stolik należał do księgowego pochylonego nad papierami. Mężczyzna wyglądający na właściciela lokalu w skupieniu liczył rachunki. Wielu gospodarzy knajpek przykładało ogromną wagę do księgowości, co widziałam na każdym kroku. I co bardzo mi zaimponowało, ponieważ doceniam przedsiębiorczość. Wystarczyło zajrzeć przez witrynę albo do środka restauracji; w trzech na pięć przypadków zawsze trafiałam na właściciela liczącego rachunki.
Starożytne Gimnazja Ateńskie i Lykejońskie. Platon, Antystenes i Arystoteles
W drodze do Keramejkos minęłam dość dużą stołówkę, której równe rzędy pustych stolików wychodziły na ulicę. Wszystkie pokryte jednakowym obrusem wyglądały jak żagle targane wiatrem. Na samym przodzie niczym na mostku kapitańskim właściciel zorganizował sobie bazę, żeby mieć na oku interes. Zauważył, że idę ulicą i gestem zaprosił mnie do środka, wskazując otwartą dłonią na puste stoły za plecami. Podziękowałam za uprzejmość a wówczas on ponownie pochylił się nad papierami, żaby liczyć w skupieniu. Potem poszłam zwiedzać muzeum w Keramejkos ale w głowie wciąż miałam obraz tego człowieka, pustą przestrzeń niezajętych stolików oczekujących klientów w ten piękny słoneczny dzień.
Przywykłam do widoku ludzi pogrążonych w rachunkowości, gdy pewnego dnia natknęłam się na główną siedzibę owych księgowych, tłoczną i nieco głośną. Okazało się, że epicentrum zamieszania znajduje się całkiem blisko mojego hotelu. Przesiadywali tam w większości mężczyźni mieszkający w okolicy, dla których to miejsce było czymś w rodzaju punktu spotkań, okazją do sąsiedzkiej pogawędki. Z lokalu wyszedł mężczyzna, położył kawę na siedzeniu skutera. Korciło mnie, żeby wejść do środka i się rozejrzeć, ale wstydziłam się.
Mąż, który posiada lepsze ode mnie rozeznanie w rzeczywistości powiedział naraz nie mogąc ukryć rozbawienia: „Masz tu swoich księgowych, pracusi”. Punkt przed którym staliśmy, to było coś podobnego do naszej kolektury totolotka. Grecy z upodobaniem oddają się grze w bingo czy czegoś podobnego do totka. Właściciele knajpek, których opacznie wzięłam za specjalistów od rachunkowości, w rzeczywistości byli zajęci skreślaniem szczęśliwych cyfr, liczyli nie rachunki a systemy liczbowe. Bingo!
Kawałek marmuru z Gimnazjum
Ateńskie kobiety również liczyły na wygraną, tylko opartą na innym mechanizmie, skomplikowanym i wyrachowanym systemie cudów. Przy zejściu do metra stał kościół do którego z racji że miałam po drodze, to często zachodziłam w trakcie pobytu. Pobożne kobiety zazwyczaj wpadały do świątyni na krótką modlitwę, całowały obrazy świętych i równie szybko wychodziły. Patrząc pod światło na szklanym obramowaniu chroniącym święte podobizny można było dostrzec tłuste ślady palców oraz niezliczone odciski ust. Brzydziło mnie to ale i fascynowało.
Gdy rozszalała się ulewa, zdarzyło mi się schronić przed deszczem w kościele. A że nikogo akurat nie było, to postanowiłam wykorzystać moment odosobnienia i w spokoju zapalić świeczkę. Wrzuciłam monetę do skarbonki po czym z kartonika wyjęłam długą i cienką woskową świeczkę. Taca, gdzie zazwyczaj się paliły musiała zostać chwilę wcześniej uprzątnięta, gdyż była zupełnie pusta. Odpaliłam swoją chuderlawą świeczuszkę od głównego znicza i cieszyłam się chwilą samotności, szybko jednak przerwaną.
Do kościoła weszła kobieta o czym poinformował głośny brzdęk monety wrzucanej do skarbonki. Jednym zamaszystym ruchem zgarnęła z tuzin świeczek z kartonu i stanęła przy tacy. Teraz bardzo uważnie obserwowałam, bo ciekawiło mnie niezmiernie jak je będzie zapalać. Otóż poczułam się niezwykle wyróżniona gdy się okazało, że odpaliła je nie od głównego znicza ale właśnie od mojej samotnie tlącej się świeczuszki ustawionej chwilę wcześniej.
Park archeologiczny z Akademią
Nagle zaroiło się od płomieni. Zrozumiałam, że moja modlitwa została po wielokroć wzmocniona i naliczyłam, że ta pobożna kobieta ustawiła naraz co najmniej kilkanaście świeczek, taca zapełniła się w połowie. Zagadka, czemu na podłodze stało aż tyle otwartych kartonów z nowymi świecami, została rozwiązana. Ateńskie kobiety nie poprzestają na jednej. Jej prośba do Boga musiała być naprawdę duża. Następnie kobieta wycałowała obraz na ścianie dodając do niego swoje odciski ust i palców. A ja doznałam wspólnoty chrześcijańskiej, gdy jej i moje modlitwy połączyły się jednym ogniem. Było to naprawdę fajne i rozgrzewające serce uczucie.
W Atenach liczenie na cud, wygraną, czy szczęśliwą odmianę losu przybierało jeszcze jedną szczególną formę. Objawiało się pod postacią wszechobecnych w przestrzeni publicznej zdrapek. Na placu Syntagma, w przejściach oraz innych uczęszczanych miejscach wystawali sprzedawcy z losami na loterię. Losy na stojaku mamiły wygranymi w kwotach miliona czy dwóch milionów euro. Raz zobaczyłam, że zdrapkę kupuje zupełnie młoda dziewczyna, nie turystka ale lokalna Greczynka. Młodzi Ateńczycy również liczyli na wygraną. Widocznie nie posiadali złudzeń, że mogą dorobić się zwykłą codzienną pracą. Czy ta wchodząca w dorosłość dziewczyna odmieniła swój los i wygrała milion euro? Czy też czekała na nią monotonia dnia w bankrutującym kraju? Tego niestety nie wiem.
Handel w Atenach
Mały wybór produktów w sklepie rzucał się w oczy szczególnie przy półce ze słodyczami. Wszechobecna kuwertura w miejscu czekolady z początku może dziwić, ale potem się zastanawiam. W sumie jaka jest różnica? I kupiłam jedną. Lodówka z jogurtami to bardziej zaawansowana matematyka, trzeba było się nagimnastykować, żeby rozróżnić te owcze od krowich. Zasugerowałam się obrazkiem krowy oraz ilością tłuszczu – coś pomiędzy jogurtem a śmietaną, był to zdecydowanie najlepszy wybór, i tego jogurtu już się trzymałam do końca. Poza tym mnóstwo sosów beszamelowych do zapiekanek. Szklana szafka z alkoholami wysokoprocentowymi była zamknięta na kłódkę, nigdy jednak nie widziałam, żeby ktoś kupował alkohol.
Tablica informacyjna w parku
Moja dieta składała się z jogurtu i owoców oraz paczkowanego pieczywa typu briocha z długim terminem ważności. Wszystko było oczywiście bardzo dobre, owoce najlepsze, jogurt pierwsza klasa, briocha palce lizać. Jednak przyzwyczajona do wielkich marketów spożywczych głównych europejskich sieci zaczęłam się rozglądać za sklepami i znanymi markami, ale w pobliżu nic więcej nie znalazłam. Parę lokali zamkniętych. Właściwie to czym się żywią Ateńczycy, gdzie robią zakupy, co jedzą w tym wielkim mieście?
Przeszukiwałam półki w celu zdobycia najlepszych suvenirów pod postacią prawdziwej greckiej kawy, gdy do sklepu wszedł pop. Widok postawnego kapłana z brzuszkiem, w czarnym rynsztunku i z charakterystycznym nakryciem głowy nie był w mieście rzadkością. Na ulicy spotykałam wielu popów, wydawało się, że lubią swoje zajęcie i zainteresowanie jakim obdarzają ich zagraniczni turyści. Dyskretnie śledziłam mężczyznę pomiędzy półkami, żeby zobaczyć co kupi. I postanowiłam, że kupię sobie na obiad to samo co on. Poprowadź mnie popie i wskaż najlepsze jedzonko!
Mężczyzna otworzył lodówkę z mrożonkami i zaczął coś w niej przerzucać. Do kasy podszedł z bodajże dwulitrowym kubłem najtańszych lodów. Ogarnęło mnie małe rozczarowanie. Jednak pozostałam przy sprawdzonym jogurcie z obrazkiem krowy. Nie było już sensu wprowadzania zmian do menu.
W trakcie wycieczki natrafiłam na sklep znanej marki odzieżowej Zara. Od frontu wejście wyłożone marmurem sprawiało wrażenie najbardziej luksusowego przybytku w okolicy. Przed sklepem w groźnej postawie stał ochroniarz i robił selekcję wchodzącym.
Ochroniarzy w sklepach było naprawdę sporo, najwięcej w kawiarniach i cukierniach. Pilnowali, żeby nie okradano turystów i przeganiali meneli.
Muzeum Platona pomazane graffiti i z dziurą w elewacji
Na rogu niedaleko mojego hotelu była taka jedna kawiarnia. Codziennie wysiadywali w niej mężczyźni przy kawie. Pili trzywarstwową latte w szklance z nóżką; na dole warstwa kawy a u góry spienione mleko. Czy podczas tych beztroskich chwil przy ulubionym napoju myśleli o Platonie? Byłam zajęta zwiedzaniem i szkoda mi było czasu, ale w końcu sobie powiedziałam: „Basia, musisz spróbować greckiej kawy bo inaczej wyprawa do Aten będzie niezaliczona”.
W środku stały zamykane gablotki ze słodyczami, zupełnie takie jak na biżuterię tylko że prezentowały słodycze, zresztą słodkości niewiele różniące się wyglądem od biżuterii. Ładne, połyskujące ciasteczka umaczane w cukrowym syropie. Fantazyjne kształty wyłożone w tych gablotkach które jednocześnie były tacami chłodniczymi naprawdę cieszyły oko. Do tego pieczywo, gotowe kanapki przy kasie. Menu w języku greckim.
– Elliniko cafe – zamówiłam jedną. Baristka wykonała cykl skomplikowanych ruchów, długo i z namaszczeniem przyrządzała kawę przy pomocy ekspresu, garnuszka oraz innych transcendentalnych przyrządów. Gdy ją otrzymałam była gorąca, spieniona na górze. Mocna. Na dnie kubka zalegał czarny muł, osobliwe fusy. Synonim porządnej, mocnej kawy. Jeszcze następnego dnia czułam sfatygowany żołądek. Postanawiam, że następnym razem skuszę się na warstwową latte wyglądającą jak słodki deserek w pucharku, którą z tak wielkim upodobaniem sączyli lokalni mężczyźni. Wiedzieli co dobre.
Arystokratyczne pochodzenie Platona
W metrze spotkałam człowieka mającego przy sobie koszyk na kółkach. Koszyk wyglądał jak ten z Biedronki tylko wykonany z metalowej plecionki i znacznie wyższy. Wąski i wysoki prostopadłościan. Do tego uchwyt. Była chyba sobota i widocznie dla miastowych oznaczało to dzień podróżowania z wózkami, bo w metrze natknęłam się na jakieś kilkadziesiąt osób mających przy sobie ten magiczny przedmiot. Nie wiedziałam o co chodzi, jednakże podekscytowana czekałam na rozwiązanie zagadki, która to nastąpiła jeszcze tego samego dnia po południu, gdy wracałam ze zwiedzania.
Ateńczycy również wracali do domów ale z zakupów na targu. Wieźli z powrotem koszyki, tym razem po sam brzeg wypełnione produktami. Na dnie ciężkie pakunki i mięso, a na samym wierzchu dekoracja z najdelikatniejszego towaru, czyli zwisające poza krawędź wózka kiście winogron. Artystycznie ułożone niczym martwa natura owoce zwieńczały sobotnie zakupy. Strategia warstwowego układania zakupów jedne na drugich, tak żeby nie zmiażdżyć owoców wydawała się bardzo rozsądna, widziałam ją w zastosowaniu w wielu ciągniętych koszykach. W ten sposób dowiedziałam się, gdzie Ateńczycy robią zakupy. Z pewnością nie jest to miasto piętnastominutowe. Ale jechanie na jego drugi koniec metrem tylko po to, żeby kupić winogrona i mięso na niedzielny obiad, daje wiele do myślenia. Handel w Atenach mocno kuleje. Może nawet od czasów Sokratesa niewiele się tu zmieniło.
Na targu znalazłam się przypadkowo, ponieważ w pobliżu znajdowała się wielka atrakcja – posąg Peryklesa, który mąż chciał koniecznie zobaczyć. Gdy już z każdej strony obfotografowałam wielkiego ateńskiego polityka i wodza, to porozmawialiśmy sobie, że Perykles jest tutaj takim osiedlowym pomnikiem, co było niezwykle zabawne naszym zdaniem. Pomnik zupełnie od niechcenia wyrastał naprzeciw osiedla mieszkaniowego, nie w żadnym specjalnie dedykowanym miejscu, bez żadnych fanfarów. Po prostu osiedlowy Perykles. Fajnie było wyszukiwać własne atrakcje. Po drodze zauważyłam pasaż handlowy, ciemny podłużny pas pomiędzy dwoma wysokimi budynkami, chyba odbywał się tam handel ale nie odważyłam się wejść.
Na targu zaskoczył mnie widok Arabów w zakrwawionych fartuchach rzeźnickich. Było już po południu, mieli praktycznie po robocie, stali w grupkach, sprzedawali resztę towaru z dnia i rozmawiali ze sobą, a mi nie wiem czemu przypomniały się mordercze pielęgniarki z Silent Hill, które widziałam kiedyś na Pyrkonie. Białe fartuchy pokryte plamami zakrzepłej jak i świeżej krwi wydały się cosplayowe w zestawieniu z miejską scenerią, mrocznym targiem i resztą tego wszystkiego.
Ostatni tego dnia klienci snuli się jeszcze między zamykającymi się straganami. Na końcu alejek leżały już tylko zużyte kartony. Przy jednym stoisku z wystawionym na hakach poćwiartowanym mięsem, stłoczeni w grupkę arabscy sprzedawcy przeszywali mnie przenikliwymi spojrzeniami i nie przestawali rozmawiać.
Druga część wielkiego targu należała do królestwa ryb. Owoce morza, rybne rarytasy. Nie potrafiłam nazwać większości ryb, nie były to powszechne specjały z marketu ale coś bardziej wysublimowanego.
Może gdybym tyle czasu nie poświęciła na sesję z Peryklesem zdążyłabym jeszcze na co lepsze kawałki tuńczyka czy ośmiornice do wieczornej sałatki a nie puste stoły. Spotkałam za to właściciela restauracji łapiącego okazje cenowe na koniec dnia. Z nosem profesjonalisty pochylał się nad rybami i głośno dyskutował ze sprzedawcą. Przebierał towar jakby robił to już wcześniej z milion razy. Nie wiem czy się targował, czy po prostu szukał czegoś smacznego dla własnych gości.
Słynna Alegoria Jaskini Platona
Na dość dużym skrzyżowaniu czekałam aż zmienią się światła. Policjant popijał kawę z papierowego kubka. Policyjny motor oparł o słup. Ulicą przejeżdżały żółte taksówki, mnóstwo żółtych taksówek. Kobiety zatrzymywały je machając ręką z pobocza. Potem gdy jechałam do Akademii, natrafiłam na wielki ogrodzony plac, na którym stały zaparkowane. Przyjemna dla oka wielka żółta plama aut. Do tego głośne skutery. Trąbiące, w oparach kurzu. Na skuterach mężczyźni w klapkach. Pomyślałam sobie, że tak musi wyglądać Bangladesz. Choć nigdy nie byłam w Bangladeszu i nie wiem skąd się wzięło to porównanie. Ale właśnie tak mi się zdało, bo Ateny w niczym nie przypominają zwyczajnych miast Europy Zachodniej; są czymś pomiędzy Europą a Azją. Na styku cywilizacji. Już nie Europa, jeszcze nie Azja. Chyba dlatego tak mnie porwały.
Dopóki tu nie przyjechałam, nie miałam wyobrażenia o tej części Europy, wydawało mi się, że to miasto będzie podobne do pozostałych. Pod wieloma względami jest, ale tylko pozornie. W tej metropolii wciąż drzemie coś z czasów starożytnych Greków, zabobonnych, przesądnych, okrutnych; z wyprawy Jazona po złote runo; z początku wieków gdy Święty Paweł postawił stopę na Areopagu i rozpoczął krzewienie chrześcijaństwa. Od tego miejsca zaczyna się Europa.
Don’t be scared
„Don’t be scared”, usłyszałam od młodego czarnego mężczyzny gdy przeglądałam pamiątki na stojaku. Właśnie zwiedzałam Agorę Rzymską, która znajduje się obok Agory Ateńskiej i obie są połączone pięknym deptakiem z restauracjami dla turystów. Można też zakupić pamiątki. „Don’t be scared”, powtórzył. Z przestrachem odłożyłam gipsową płaskorzeźbę na miejsce i już miałam zamiar odejść ale mężczyzna zagrodził mi drogę próbując zagadać.
„No, no”, odpowiedziałam. A potem jeszcze raz: „No, I’m not interested”. „Where are you from?”, zadał kolejne pytanie ale był to już inny mężczyzna, tamten odszedł zniechęcony. Chwilowo byłam sama i podchodzili do mnie losowo. W okolicy włóczyło się ich wielu. Rozłożeni na ziemi albo murkach, sprzedawali drobne przedmioty i grali na instrumentach. Zaczepiali zagranicznych gości. „This is for you”, próbował wręczyć mi plecioną bransoletkę. „No. Please, leave me alone”, odrzuciłam prezent.
To zaczepianie skutecznie utrudniało wybranie pamiątki. Gdy przegoniłam jednego, zjawiał się następny. W końcu poirytowana musiałam groźnie krzyknąć żeby sobie poszedł. „Where are you from?”, zaczęło się od początku gdy już spacerowaliśmy z mężem. Następny mężczyzna chciał nas wciągnąć w pogawędkę. Nic nie pomagało, nie dało się spokojnie obejść budek z pamiątkami.
Jak to jest być więźniem w Jaskini Platona? Przekonaj się sam
„Don’t be scared”, usłyszałam za plecami paraliżujące słowa. Tym razem facet zaczepił młodą kobietę, samotną, dość ładną dziewczynę, bladą i cichą. Być może przez grzeczność nie potrafiła odmówić od razu. Uważnie wysłuchała jego słów i posłusznie wyciągnęła rękę by mógł zawiązać bransoletkę wokół jej szczupłego nadgarstka.
Zmroziło mnie, chciałam podbiec, zerwać bransoletkę i przemówić jej do rozsądku. Wiem jak to brzmi: przemówić do rozsądku. Jakbym była starą dewotką pilnującą podlotków. Ale przecież to nie moja sprawa co młoda piękna dziewczyna u progu dorosłości robi ze swoim życiem. On był miły a ona albo nie potrafiła odmówić albo spodobało jej się, że zwrócono na nią uwagę. Może chciała zostać zauważona, elokwentny chłopak jej się spodobał, szukała wakacyjnej przygody. Oto ją znalazła, przy Rzymskiej Agorze w Atenach.
Kolorowa wyplatana bransoletka okazała się zaproszeniem do ateńskiego nocnego świata, przepustką do jakiegoś baru, w którym ci czarni młodzi ludzie spotykali się wieczorami. Wystarczy, że ją okaże przy wejściu a natychmiast zostanie rozpoznana i wpuszczona. Chłopak wyjaśnił, gdzie znajduje się lokal. Powiedział też, że jest z grupą znajomych. Razem podróżują i jednocześnie pracują. W dzień pracują a w nocy się bawią. Jest miło i w ogóle. Tyle zrozumiałam, że naganiają sobie dziewczyny i naiwnych turystów.
Nigdy się nie dowiedziałam jak zakończyła się ta rozmowa, ani czy kobieta zdecydowała się na bliższą znajomość z wędrownymi trubadurami, artystami sprzedającymi rękodzieło, czarującymi tajemniczymi naganiaczami zagubionych turystek. Łudzę się, że jedynie zabrakło jej asertywności żeby odmówić i nigdy nie zjawiła się wieczorem w wyznaczonym miejscu. A jeżeli było odwrotnie, jeżeli z różnych względów znalazła się na rozstaju i postawiła wszystkie karty na przypadkową znajomość z imigrantem w obcym kraju, umalowała się i założyła zwiewną letnią sukienkę, a potem nerwowo bawiąc się wyplataną bransoletką na przegubie delikatnej dłoni odważnie weszła do baru, powtarzając uparcie: „Don’t be scared”…
Śladem żółwi, papug i bezpańskich psów
Samotny żółw jadł figę na Rzymskiej Agorze. W głębokim cieniu pięknego figowca o dużych i zdrowych liściach, schowany przed przypadkowymi spojrzeniami obcych, pałaszował słodki nadpsuty owoc. Żółw nie spieszył się z konsumpcją a jego powolna aura roztaczała łagodny urok nad stanowiskiem archeologicznym. Dojrzałe figi spadały na ziemię gdy spacerkiem obchodziłam ruiny agory robiąc szybkie zdjęcia na pamiątkę. I tylko nerwowe ruchy telefonem psuły wygodną atmosferę tego ciepłego przedpołudnia.
Gdy mąż napomniał o dawnej bibliotece Hadriana, zdziwiło mnie jak mało jeszcze wiem o Atenach. Podczas pobytu nauczyłam się, że to miasto trzeba odkrywać warstwami, a grecka filozofia i początek demokracji są tylko jednym etapem, jedną warstwą ziemi. Okres rzymskiego panowania to kolejna porządna warstwa skamielin do przekopania, może nawet większa i bardziej namacalna. Rzymskie ruiny mieszają się z masywnymi blokami fundamentów na których stały dawne greckie świątynie. Bizancjum to kolejna warstwa. Podczas szkolnej nauki przerabia się najpierw jeden okres historyczny, a potem drugi. Wydaje się, że wszystko jest po kolei, uporządkowane. Ale na stanowisku archeologicznym czasy są wymieszane niczym na abstrakcyjnym obrazie, a porządek chronologiczny trudno odkryć jeśli ma się niewprawione oko.
Książki z tematyką o Platonie
Na pozostałości po rzymskich latrynach wpadłam przypadkiem już na sąsiednim stanowisku archeologicznym – Agorze Ateńskiej. Kolejny żółw przysypiał schowany pod drzewem, tuż obok tabliczki z napisem „Stoa of Zeus” i ledwie widocznych zarysów prastarych fundamentów. Jego obecność zdradził delikatny szelest uschniętych liści. Tę część agory spowijał cudowny, nieokreślony zapach, jakby kamfory lub kadzidła. Żółwiowi nie przeszkadzało, że był obserwowany. Szukał czegoś w listowiu i milczał.
Najbardziej uroczy budyneczek agory – świątynię Hefajstosa – można obejść dookoła zaglądając do środka. Stoi na niewielkim wzgórzu i jest dobrze widoczna z dolnego placu. Zachowana w całości świątynia, ładnie wkomponowana w okoliczną zieleń sprawia wrażenie magicznej altany w tajemniczym ogrodzie. Z każdej strony otoczona pięknymi kolumnami odsłania intymny charakter i sprzyja dyskretnej refleksji. Ta niewielka część starożytnej agory z wysokimi amforami przy ścieżkach, oczarowała mnie magią i spokojem. Przez moment wydawało mi się, że chodzę po kościach własnych przodków, a moje kości również kiedyś tu spoczną. To głębokie doświadczenie połączenia dopada mnie czasem, kiedy zwiedzam ważne miejsca. Jedność z tymi, którzy żyli kiedyś i wyznawali te same wartości.
Choć poszukiwałam przede wszystkim śladów filozofii, to na agorze znalazłam też bizantyjski kościółek, którego się nie spodziewałam w takim miejscu. Od razu straciłam dla niego głowę. Zachwycał maleńkością, uroczą starością religijnych malowideł. Posiadał nieodparty romantyczny urok. Pomyślałam, że muszę zgłębić ten temat.
Chciałam zwiedzić wszystko i wszystkiemu przyjrzeć się bardziej szczegółowo, ale nie było to możliwe. Ponieważ byłam tam tylko na chwilę. Zrobiłam zdjęcie mapki agory z postanowieniem, że później poczytam więcej o tych wszystkich obiektach, które kiedyś znajdowały się na jej terenie oraz ich przeznaczeniu.
Podróże Platona
Znaleźć filozofię w Atenach, mieście będącym kolebką filozofii to bułka z masłem. Też tak myślałam. Nie ma żadnego namaszczonego świętymi olejami muzeum, żadnego krzyczącego znaku, żadnego wyróżnienia, że idziesz śladami Sokratesa. Oprócz kilku wskazówek reszty domyślasz się sam. To takie dziwne i nieoczywiste ale bardzo prawdziwe. Filozofia to indywidualna ścieżka dla rozwoju, nie ma w niej niczego gotowego, nawet po dwóch i pół tysiącu lat trzeba zaczynać od początku, i za każdym razem od nowa. Nie posiada gotowej interpretacji bo nie jest dogmatem. Łatwo ją przeoczyć, a trudniej wpaść na jej trop, jeśli nie jest się wystarczająco uważnym, to nie zobaczy się nic.
Kawałek tej wielkiej nauki wisiał na płocie. Niewielka tabliczka informowała, że dziura w ziemi i zabazgrany brzydko ulicznym graffiti kawałek ściany to widoczne resztki miejsca w którym spotykali się stoicy, stąd wzięła się ich nazwa, od rodzaju budynku stoa malowana– w którym umawiali się na lekcje.
Następna część układanki znajdowała się pod postacią kamieni stanowiących fundamenty słynnego warsztatu Szymona na agorze. Podobno tutaj najczęściej można było Sokratesa spotkać, jak w podartym chitonie wystawał ze zgrają młodych uczniów. Kilka odnalezionych w ziemi akcesoriów należących do szewca ma o tym zaświadczyć. Za bałamucenie młodych umysłów przyszło Sokratesowi słono zapłacić. Jego duch nadal jest obecny w Atenach.
Parę potłuczonych ceramicznych skorup za szybką w muzeum Agory przypomina o ostracyzmie. Do dzisiaj można odczytać imiona osób skazanych na wygnanie, żywe świadectwo tego jak w Atenach działała demokracja i ile władzy posiadali głosujący obywatele. Medyczne buteleczki po truciznach, być może właśnie z takiej uraczył się Sokrates. Talerz z mierzącymi się zapaśnikami pokazuje, jak ważną funkcję publiczną pełniły gimnazjony.
Cytat z „Państwa” Platona
W innej części miasta wyremontowane za unijne fundusze zaprasza do siebie Liceum Arystotelesa. Odkopane instalacje starożytnej łaźni oraz szkoły w otoczeniu roślinnych nasadzeń pozwalają przejść tę samą drogę, którą podążali perypatetycy. Po całkiem spontanicznej analizie doszłam do wniosku, że oto stoję w miejscu, w którym Sokrates zażywał kąpieli, choć musiało to być jeszcze przed powstaniem szkoły. A można o tym przeczytać w „Uczcie” Platona: „Poszedł Sokrates do Likejonu, wykąpał się, potem dzień cały tak spędził, jak to zazwyczaj był czynił, a wieczorem poszedł do domu odpocząć”.
Gdy tylko weszłam do sąsiadującego z Likejonem Muzeum Bizantyjskiego niebo pociemniało i zaczęło mocno lać. Ulewa przerodziła się w gradobicie. Siedziałam na ławeczce pod daszkiem zastanawiając się, gdzie podział się mój mąż, a wtedy niebo się otworzyło uwalniając największe kule gradu, jakie widziałam w życiu. Spadały rozwalając się z hukiem na placu przed muzeum. Pracownicy wyszli podekscytowani na zewnątrz, żeby oglądać to widowisko, a ja byłam lekko wystraszona. Gdy już wystarczająco się przejaśniło i ostatnie lodowe bomby zaczęły topnieć wyszłam na plac, żeby się rozejrzeć i wtedy nadszedł mąż. Jak się okazało, zauważył ładne papużki na drzewie i poszedł je obserwować, a kiedy zaczęła się burza schował się w innej części muzeum. Potem już po zwiedzaniu pokazał mi te papużki kotłujące się w koronie niedużego drzewka. Były urocze i pełne życia.
Mam wielkie szczęście posiadać męża o wyjątkowej intuicji przyrodniczej. Wiele razy polegałam na jego niezawodnym zmyśle obserwacji rzeczywistości. Nigdy się nie zawiodłam. Pokazał mi tak wiele zwierząt i ptaków, które na co dzień mijałam bez namysłu: kijanki w edynburskim strumyczku, kosa w naszym osiedlowym parku, wiele nieznanych mi wcześniej gatunków, takich jak rudzik przy jednej z poznańskich szkół podstawowych. Gdyby nie on, nie byłabym świadoma tego, jak bardzo otacza mnie natura. Gdy ostatnio czekałam na tramwaj, to po schodach w stronę przystanku szła wrona siwa. Obserwowałam ją do pojawienia się tramwaju. Prawie nie oddychałam, żeby jej nie spłoszyć. Zeskoczyła ze stopnia. Skubnęła ziarno słonecznika, które jej rzuciłam. Była pięknie wybarwiona i dostojna. Potem jeszcze długo miałam w głowie głęboki mat jej szarych piórek.
Dlatego, gdy i tym razem w Atenach mąż przystanął na ścieżce, od razu wiedziałam, że wypatrzył kolejnego żółwia wspinającego się razem z nami na wzgórze Filopapposa. Z jakiegoś jednak powodu żółw został daleko w tyle, a jego skorupa w kolorze ziemi i żwirku sprawiła, że zupełnie zniknął kiedy odwróciłam się, żeby ostatni raz na niego popatrzeć. Akropol ze świątynią Ateny to pojawiał się to znikał w prześwitach między gałęziami sosny, a na samej górze bielił się pomnik Filopapposa. Marmur raził bielą na tle czystego błękitu nieba. Na ogrodzenie pomnika wdrapała się turystka, rozłożyła ramiona na boki i pozowała w pozycji na samolot.
Głowa nieznanego filozofa w Muzeum Akropolu
Obeszłam szczyt rozglądając się tu i tam, ale po kilku minutach ona nadal nie schodziła z ogrodzenia uparcie pozując z rozłożonymi rękami i uniemożliwiając wykonanie innym zdjęć. W końcu jakoś udało mi się ją wyciąć z kadru, choć nie było to łatwe. Gdy schodziłam w dół ona nadal tkwiła na pomniku zastygła w pozie jakby leciała w powietrzu, nieczuła na cokolwiek innego szybowała w górze. Zajęta w całości sobą i strojeniem min do aparatu, z pewnością nie miała sposobności, żeby przekonać się ile wspaniałej greckiej przyrody żyje na tym cudownym wzgórzu.
Ostatni żółw nie miał tyle szczęścia i niestety trafił na wycieczkowiczów lubiących pastwić się nad słabszymi. Przywykły do monotonii dnia żyjący w ogrodzie muzeum Keramejkos, wśród starożytnych grobów i stel z inskrypcjami, żółw został brutalnie wyrwany z cienia, gdy pewna turystka podniosła go z ziemi i rozbawiona oglądała od spodu ku uciesze pozostałych uczestników widowiska, pukających w skorupę przerażonego zwierzęcia.
Przy świętej drodze do Keramejkos tego dnia odbywał się konwent. Korzystając z bezpłatnego wejścia z ciekawością obeszłam wszystkie stanowiska, których zresztą nie było wiele. Hobbyści prezentowali własne prace, wśród nich figurki z Warhammera. Nie potrafię opisać tego dziwnego uczucia, które mi towarzyszyło. Jakby jednocześnie pomieszały się czasy, scence-fiction na tle starożytnych ruin. Na pamiątkę zostawiłam sobie wejściówkę na konwent z błędnie wydrukowanym nazwiskiem. Do dzisiaj zdobi lodówkę w kuchni.
Dialogi Platona
Bezpańskie psy o jasnej sierści snuły się po ateńskich ulicach i nagrzanych parkingach. Niektóre szczekały zamknięte w kojcach na prywatnych posesjach, inne wylegiwały się na rozgrzanym asfalcie. Na szczęcie większość z nich była zbyt ospała żeby interesować się ludźmi. Wałęsającego się pod Akropolem psa turystka karmiła parówkami. Z amerykańskim akcentem mówiła do czworonoga: „masz lunch”. Omdlałą z gorąca Chinkę polewano na ławce wodą. W damskiej toalecie pracownik płci męskiej przecierał mopem posadzkę i co chwila głośno wzdychał: „Sorry, ladies! Sorry ladies!”. Bardzo mnie to rozbawiło.
Mijałam sklepy z pamiątkami ale nadal nie mogłam się zdecydować. Przed restauracją zatrzymał się mężczyzna, który zapytał: „Greek Salad?”. Właściciel przytaknął i wykonał ten charakterystyczny wśród gospodarzy serdeczny gest ręką, zapraszający do środka. Turysta zniknął za drzwiami lokalu, żeby zamówić najlepszą grecką sałatkę w życiu. Na samym Akropolu, obok Partenonu było ocienione źródełko z wodą. Stłoczeni pod drzewkiem ludzie uzupełniali puste butelki lub pili prosto z kraniku. Przyłączyłam się do nich, żeby nie stać na słońcu. Patrzyłam jak przewodnicy prowadzili grupy wzdłuż kolumn wielkiej świątyni Ateny podpieranej rusztowaniami. Wyglądało, jakby ten leciwy obiekt był w remoncie.
Nagle przywołał mnie podekscytowany mąż. Zupełnie przypadkiem znalazł pewne ważne historycznie miejsce, o którym niedawno czytał w książce. I tak się złożyło, że akurat od niechcenia przechodziliśmy obok. Tablica pamiątkowa informowała o greckim żołnierzu, wielkim patriocie, który rzucił się ze skały w przepaść owinięty grecką flagą. „Inaczej to sobie wyobrażałem”, powiedział mąż spoglądając w przepaść.
Dialogi Platona na przestrzeni wieków
Ja mogłabym powiedzieć to samo. Nigdy nie można być pewnym, czego się spodziewać. Inaczej jest czytać o Akropolu, uczyć się o greckich bogach a inaczej to wszystko zobaczyć na żywe oczy. „Dlaczego oni to zbudowali?”, zapytał podekscytowany nastolatek swoich opiekunów. Wskazał palcem na Partenon i się jarał, podczas gdy rodzice próbowali zadowolić go jakąkolwiek mądrą formułką. Pamiętam ze szkoły Partenon pisany w zeszycie, dziwne słowo, co właściwie znaczy? Nie posiadałam konkretnego wyobrażenia tego miejsca, było dla mnie nieokreślone, a teraz zmalało w głowie, przybrało formę i stało się namacalne. Wiedza połączyła się z doświadczeniem.
Wciśnięty w zbocze wzgórza teatr Dionizosa roztaczał starożytny urok. Minęło wiele wieków od kiedy ostatni raz wystawiono tutaj „Chmury” Arystofanesa. Usiadłam na moment na kamiennych trybunach, wyszczerbionych czasem. To było takie uczucie, nie wiem. Chyba nie wiem co sobie myślałam. Widziałam ludzi w chitonach, śmiejących się, gwiżdżących i aktorów w maskach, satyrów. Na widowni pobożni obywatele miasta, ci sami, którzy naszczuli na Sokratesa. Minęły wieki, nie tak dawno przecież.
kosmologia „Timajosa” i bryły platońskie
Spieszyłam do muzeum Akropolu znajdującego się w dole. Przeczytałam, że jest to bardzo duże muzeum z mnóstwem eksponatów i warto zarezerwować czas na zwiedzanie. W środku sowa Ateny, marmurowe artefakty przeszłości. I rzeźby z penisami, którym nie wolno robić zdjęć! No i to co najważniejsze, czyli historia sporu z Muzeum Brytyjskim o elementy elewacji Partenonu. Z wyszczególnieniem fragmentów elewacji, które znajdują się obecnie w rękach Brytyjczyków!
Za to drugie piętro muzeum okazało się wielką pustą salą z krzesłami, stolikami, bufetem oraz oszałamiającym punktem widokowym. Dalej pomieszczenia biurowe dla pracowników. I na tym koniec. Roześmiałam się, nie wiem po co się tak śpieszyłam, ale to nie było aż tak duże muzeum. Ludzie narzekający w komentarzach na wielkość obiektu i bolące nogi mogliby się zdziwić, gdyby mieli zwiedzić powiedzmy Muzeum Technologii w Berlinie.
Miejski park z charakterystycznymi wysokimi palmami na wejściu stanowił jedną z darmowych atrakcji polecanych zwiedzającym miasto. Ale jak się okazało była to atrakcja ekstremalna. Reklamowane małe zoo tak straszliwie śmierdziało, że do płotu za którym przebywały chyba kozy, nie dało się podejść. Zwierzęta przebywały w obrzydliwym smrodzie nieczyszczonych klatek, zapewne zaniedbane. I to w środku miasta, w miejskim parku.
Wpływ Platona na historię filozofii
Inną część parku całkowicie przejęli bezdomni. Ateńscy bezdomni i narkomani przerażali mnie. Nieprzewidywalni, nienaturalnie pobudzeni. Już pierwszego dnia pobytu spotkałam jednego menela rozdrażnionego upałem, który na placu Syntagma ruchał się z drzewem waląc paskiem od spodni w pień. W parku kolejny oszalały człowiek zamachnął się z opętaniem w oczach, gotowy bronić swej koczowniczej chatki postawionej na trawniku. Ciężkie życie czy też słońce zagwarantowało im potężną dawkę halucynacji. Pewien snujący się pod parlamentem narkoman w niczym nie przypominał człowieka, zdawało się, że odsunął zasłonę pomiędzy światami. Z wycieczki do Pireusu trzeba było zrezygnować. Ze względu na dużą liczbę imigrantów starożytny port przestał być bezpieczny. Chciałam zwiedzić miejsce, do którego dwa tysiące lat temu przybył święty Paweł z misją chrystianizacji Europy, ale strach mnie obleciał.
Jadą wozy kolorowe taborami
W zatłoczonej kawiarni wydawano właśnie obiad. Zapiekanki makaronowe z tłustym spieczonym serem na wierzchu wystawiane w aluminiowych foremkach cieszyły się największą popularnością. W gablotkach niczym biżuteria połyskiwały słodycze zalane gęstym syropem cukrowym. Pod ścianą rosły ochroniarz obserwował dyskretnie klientów i odstraszał złodziei.
Patrzyłam na zapiekanki, jedzących łapczywie ludzi, ale nie wiedziałam, czy byłam głodna. Tego dnia myślałam o Platonie. Kawiarnia znajdowała się tuż obok przystanku autobusowego, który miał mnie zabrać do Akademii. Nadjechał człowiek na rowerze z doczepioną przyczepką czy rikszą. Wiózł graty. Wyglądało to azjatycko. To była już inna dzielnica Aten. A potem nadjechał autobus. W końcu nadszedł ten dzień, gdy miałam zobaczyć platońską szkołę na własne oczy.
Gdy wysiadłam na miejscu, ulicą przejeżdżał akurat cygański tabor, niczym z odległych opowieści. Nie taki kolorowy jak z tej starej piosenki, ale uwspółcześniony, samochodowy. Tył jednego samochodu był odkryty, wypełniony sprzętami domowymi. Na kupie miękkiej pościeli siedziały romskie dzieci.
Tabor oddalał się i znikł. Z wrażenia zamarłam. To trwało zaledwie chwilę. Po prostu patrzyłam podekscytowana jak odjeżdżali w siną dal, aż „wiatr pozasnuwał ich ślady”. Uległam romantycznej atmosferze tej starej piosenki śpiewanej na biesiadach i festiwalach, będącej częścią pięknej romskiej kultury.
Przygotowując się do odwiedzin w Akademii czytałam, że w parku Platona można natknąć się na romskie koczowiska i właśnie widziałam, jak jedno takie koczowisko się zwinęło. Dokąd odjechali z całym dobytkiem? „No i pojechałam z nimi na kraj świata, wiatr warkocze mi rozplatał i zaplatał”.
Na prowizoryczne muzeum platońskie składała się niewielka budka z blachy przypominająca kiosk. Z boku ściany wionęła duża brzydka dziura, wgniecenie tuż pod greckimi literami imienia patrona. Chociaż tak się ustawiłam, żeby dziurę zasłonić to i tak uszkodzenie widać na każdym zdjęciu.
Przede wszystkim miejsce służyło do zabawy dzieciom i matkom z okolicznych bloków. Kobiety głośno plotkowały kołysząc jednocześnie wózkami. Do szyb muzeum przyklejono urocze cytaty z Cycerona. Uznałam je za bardzo filozoficzne. Mąż zauważył, że angielskie tłumaczenia greckich podpisów są często błędne. Niestety musiałam przyznać mu rację. Informacje po angielsku były nie tyle z błędami, co automatycznie tłumaczone z bardzo ogólnej encyklopedii. Brakowało im charakteru, czegoś co świadczyłoby, że czytamy materiały opracowane przez greckich specjalistów z ich własnym podejściem do filozofii. Bardzo chciałam przeczytać coś, co jest dostępne lokalnie, na miejscu, spojrzeć na sprawę oczami humanistów z ateńskiego uniwersytetu.
Platońską budkę zwiedzało się bardzo dobrze. Infografiki, materiały dydaktyczne dostosowane raczej do młodszej audiencji, ale w niczym to nie przeszkadzało. To pierwszy raz kiedy znalazłam się w jakimkolwiek muzeum poświęconym w całości filozofii, szczerze, to nie sądziłam że takiej chwili dożyję. Różne wydania książek z dialogami Platona, jego biografia i mapa podróży, bryły i kosmologia z „Timajosa”, cytaty z „Państwa”, inscenizacja jaskini. Nawet do niej weszłam ale nie mogłam się wczuć. Czas naglił. Na pilśniowej płycie słynny cytat, że cała filozofia zachodnia to przypisy do Platona.
Starożytne inskrypcje ze stel z okolic Akademii
Na ławce leżała rozwalona kobieta. Spała. Kolejna siedziała pod zadaszeniem. Podziękowałam jej kiedy odsunęła się, żebym mogła zrobić zdjęcia. Chyba ją jednak wystraszyłam, bo szybko odeszła machając ręką. Zanim ją spłoszyłam, odpoczywała przy najstarszych ateńskich zabudowaniach, miejscu w którym czczono mitycznego Akademosa, na długo przed Platonem.
W trakcie spaceru przyczepił się do mnie towarzyski piesek o ślicznym pyszczku. Znał wszystkie ścieżki w tym parku. „Pokaż, którędy do Akademii, pieseczku?”, zapytałam w żartach. Piesek pyszczkiem wskazał kierunek, zamerdał wesoło ogonkiem. A potem zareagował na wołanie jego pana i zawrócił. Ale jeszcze obejrzał się na mnie. Potem już bez problemu trafiłam do Akademii. Przysięgam, że tak było.
Interesujący obiekt nazwany perystylem, po którym zostały jedynie równo ułożone linie fundamentów, to datowany na IV wiek p.n.e. kwadratowy budynek z czasów Platona, będący częścią jego słynnej Akademii. Kamienne bloki przysypane brudnym piachem. Sfatygowana tablica wyglądająca jakby potraktowano ją medium do spękań informowała, że miejsce jest wyjątkowe. Dotknęłam kamieni. Spodobało mi się, że zostały wzgardzone, porzucone, rozkradzione. Zaginiona wiedza w bankrutującym kraju. Czyż to nie jest właściwa kolej rzeczy? Gdyby z jakiegoś powodu zaczęto ją dla odmiany gloryfikować, oznaczałoby to, że ze światem jest coś nie tak.
Przechadzałam się po kamieniach oddając cześć Muzom. Być może te kamienne bloki tworzyły kiedyś Muzejon? Chodziłam po niezniszczalnych fundamentach, na których zbudowano europejską filozofię; które stały się podstawą nowoczesnych europejskich wartości. Gdyby nie te fundamenty, myśl społeczno-polityczna Europy wyglądałaby może zupełnie inaczej. Scholastyczna teologia również. Cała filozofia i historia.
Stąd się wzięły platońskie idee, pogarda dla populizmu, krytyka demokracji, szacunek dla umysłu i wiedzy. Ale przede wszystkim tu się ukształtowała wizja akademii jako tej całej instytucji, z wyrafinowanym naukowym językiem i profesorami, doktoratami. Cała zachodnia filozofia jest przypisem do Platona. Poprzez te kamienie poczułam intelektualną więź ze wszystkimi ludźmi prącymi do przodu i pragnącymi rozwoju. Miłującymi wiedzę.
Fundamenty Akademii Platona z IV w p.n.e
Kolejne stanowisko z okresu rzymskiego miało być jeszcze ciekawsze, słynny Gimnazjon z Palestrą. Ale w miejscu gdzie miał się znajdować młodzi mężczyźni wyczesywali psa. Kłęby szarawej sierści unosiły się i opadały uderzając o obszczany murek. „To chyba nie..?”
Stanowisko znajdowało się za przepierzeniem z drzew. Pusty plac z wygarniętą ziemią. Zdewastowana tablica informacyjna. Troszkę fundamentów zasypanych piaskiem. Jeżeli były tu jakieś zabezpieczenia to dawno zostały rozkradzione.
Z boku wąska zarośnięta chaszczami kamienna ścieżka prowadziła do wykopaliska przykrytego niskim daszkiem. „To pewnie grobowiec samego Platona”, zażartowałam przedzierając się przez zarośla. Jednak to niewielkie stanowisko w całości pochłonięte przez komary, jakieś inne nacierające insekty i morze chwastów, okazało się niemożliwe do obejrzenia.
Niedaleko na ławce siedzieli mężczyźni z okolicznych bloków. O czymś sobie rozmawiali. Pomyślałam coś takiego głupiego, że na pewno za niedługo żony zawołają ich do domu na obiad. Że po obiedzie będą mieli drzemkę, kawę, potem telewizja. Żyją powolutku w Akademii Platona. Świat pędzi gdzieś dalej, ale ich to nie dotyczy. Wyczesują psa przy obszczanym murku po starożytnym gimnazjum.
Powykrzywiana sosna dziwacznie opadała ku ziemi. Usiadłam na jej gałęzi. Ponownie przytaknęłam z aprobatą spoglądając z uznaniem na zapomnianą, obszczaną i pewnie również rozkradzioną Akademię. Taki widok pasował do niej bardziej niż kolejne wypasione muzeum z multimediami wybudowane z unijnych funduszy.
O tym miejscu napisano tysiące doktoratów, których zapewne nikt nie czyta, akademiccy profesorowie na całym świcie nauczają o starożytnej filozofii, a studenci w tym czasie przysypiają na wykładach. Na Amazonie znajdziemy siedem stron książek z tematyką o Platonie, koszulkę z filozofem i kubek. Wielu pracowników naukowych oparło na tym filozofie własne kariery badawcze, kieruje zakładami, organizuje konferencje, i tak dalej. Myślę, że nie byliby zainteresowani wizytą w Akademii. Nie zauważyliby jej nawet. Na każdą rzecz wymagającą wysiłku wymyśliliby dziesięć wymówek. To wciąż zaginiona wiedza i taką pozostanie. Ludzie nie pragną rozwoju.
Gdy siedziałam na drzewie coś się zmieniło. Mężczyźni rozprawiający na ławce odeszli. Spacerowicze również. Po placu chodził samotny gołąb, rozgrzebywał ziemię. Chciałam jeszcze doznać wrażeń, ale odgłosy ucichły. W poszukiwaniu siły, która wszystko spaja podjęłam drugie żeglowanie. Ale w końcu zmęczyło mnie rozpatrywanie rzeczywistości. Poczułam się samotna. Pora ruszać dalej.
0 komentarzy