Obowiązkowy Taniec ze Śmiercią w Polskiej Szkole. Parę Słów o Naszej Narodowej Martyrologii

Opublikowane przez Barbara w dniu

Po przeczytaniu książki O zabijaniu Dave’a Grossmana trafiło do mnie, że wiem całkiem sporo w temacie śmierci. Ale nie nauczyła mnie tego wcale lektura amerykańskiego specjalisty od wojskowości i człowieka, który chwali się, że ukończył szczególnie wycieńczający kurs dla komandosów. Wszystkiego o umieraniu, cierpieniu i zabijaniu dowiedziałam się w naszej polskiej szkole, ukończonej przeze mnie z wyróżnieniem, a mocniejsze opisy śmierci czytałam wielokrotnie i to nie w jakichś książkach łamiących tabu, lecz w podręczniku do polskiego oraz rekomendowanych lekturach szkolnych.

W tym artykule zastanowię się, czy polscy uczniowie są odgórnie skazani na przerabianie smutnych i męczących lektur, i czy czasem nie predestynuje ich to do bycia uświęconymi w cierpieniu. W jakim stopniu program edukacji narodowej przyczynia się do kreowania przegranej postawy wobec życia, odbiera perspektywy i zniechęca do podejmowania wysiłku. Kilka słów refleksji o martyrologii polskiej.

W szkole wykazywałam pewien talent aktorski i z tego powodu obsadzano mnie w przedstawieniach. Pewnego razu zagrałam główną rolę żołnierza, który ginie w trakcie walki, przy czym słowo „ginie” należy tutaj czytać dosłownie. Ginęłam sekunda po sekundzie, klatka po klatce, odtwarzając wyuczoną chwilę śmierci. Przedstawienie rozpoczynało się podniosłą scenką. Kciukiem nakreśliłam krzyżyki na czółkach moich dzieci. Pożegnałam się ze swoją żoną i matką, które lamentowały i powierzały mnie Bogu w opiekę. Wzięłam karabin i poszłam na wojnę.

Jeszcze na próbach przedstawienia wykłócaliśmy się o sprzęt bojowy. Chciałam otrzymać najlepszy karabin, ale uznano, że skoro i tak mam zginąć, to powinnam dostać ten mniejszy, a wypasione uzi otrzyma mój przeciwnik. Wydawało się to racjonalnym podejściem, przecież to on mnie zabije, więc musi mieć lepszą broń. Zabrałam zatem małą pukawkę i poszłam na wojnę.

Tempo przedstawienia wyznaczała muzyka. Najpierw tropiliśmy się w lesie, mijając tylko. Kładłam się na ziemi, żeby odpocząć, ale  podrywałam się na najmniejszy szelest. W końcu muzyka wyznaczyła moment naszego spotkania. Strzelaliśmy do siebie, zostałam ranna w ramię. Grą ciała musiałam pokazać, jak wróg mnie powoli zabija. Więc trzymałam się za ranną rękę, a po naszym kolejnym starciu zaczęłam utykać, pokazując w ten sposób, że kula trafiła mnie w nogę. Byłam ranna i słaba, ale nadal się tropiliśmy i strzelaliśmy w swoim kierunku. Muzyka zmieniła tempo, a jej dramatyczny wydźwięk dał niemy rozkaz do naszego ostatecznego starcia. Stanęłam twarzą w twarz ze swoim wrogiem, który mnie dobił z wielkiego uzi. Dałam spektakularny pokaz umierania, padłam na kolana, oczy utkwione w niebo a potem gleba. Koniec.

Widownia zebrana na sali gimnastycznej zamarła z wrażenia a ja leżałam z zamkniętymi oczami, udając trupa na polu walki. W tym czasie na scenę wyszły moja żona, dzieci i matka. Opłakiwały mnie i wykonywały przy mnie różne pośmiertne czynności, splotły mi ręce na piersi jak się robi zmarłym, położyły na ciele święty obrazek i medalik. A potem paliły wokół mnie znicze. Na koniec przedstawienia musiałam wykazać się pewną zręcznością, wstać na tyle przytomnie, żeby nie przewrócić zniczy i ukłonić się publiczności. Wszyscy się śmiali, że zmartwychwstałam.

Uważam, że to było naprawdę świetne przedstawienie, dobrze się bawiliśmy. Tylko, że dlaczego akurat w zabijanie? Przedstawienie miało posiadać wydźwięk antywojenny, ale jeżeli taki był, to niestety pacyfistyczne przesłanie zaginęło w akcji. Prawda jest taka, że pokazało śmierć żołnierza dla samej śmierci, dla efektu zabijania.

W muzeum II wojny światowej w Gdańsku jest taka fajna wystawa. W powojennej Polsce dzieci na kartkach z bloku malowały obrazki przedstawiające, w co lubią się bawić. I kolorowymi kredkami bardzo szczegółowo namalowały, jak bawią się w wieszanie Żydów. Te malunki przerażają i dają do myślenia, tak samo jak przedstawienie, w którym brałam udział, gdy byłam małą dziewczynką.

zdzisław beksiński krzyż

Na lekcjach polskiego uczyliśmy się wierszy na pamięć, standard. Wiersz nosił tytuł „Bagnet na broń” i nawoływał do zabicia wroga, do żądzy krwi, wzięcia odwetu zgodnie z kodeksem Hammurabiego, oko za oko, ząb za ząb. Z wyczuciem powagi recytowałam, że w ramach zemsty za podpalenie domu, trzeba zadźgać bagnetem drugiego człowieka. Tym domem jest Polska. Tak, Ojczyzna domaga się krwawej zemsty ustami szkolnej uczennicy.

Byłam bardzo dobra w recytacji, dlatego nie miałam problemu z przekazaniem emocji. Pewnym głosem i bez żadnego zająknięcia żądałam wyrównania rachunku krzywd, domagałam się krwi i kuli w łeb. Wyobrażacie to sobie? Każde dziecko w klasie, po kolei wstawało i recytowało z pamięci: kula w łeb! Trzeba krwi, zakłuć bagnetem na śmierć! Mogłam mieć wtedy może z trzynaście lat albo ciut więcej. Ale na pewno, tak jak moje koleżanki z ławki, miałam jeden poważny problem z tym wierszem.

I tym problemem wcale nie było okrucieństwo, horror i lejąca się krew, ale zwykła kwestia techniczna: co to do cholery jest bagnet? Skąd moje koleżanki i ja miałyśmy to wiedzieć? Połowa lat 90., początki internetu, pomocy szkolnych praktycznie żadnych. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak takie coś wygląda i odnoszę wrażenie, że pani nauczycielka też wówczas do końca nie kapowała, że w tym wierszu może chodzić aż o tak wyrafinowaną brutalność. Mam głęboką nadzieję, że ta okrutna rymowanka, wkuwana tępo na pamięć, zniknęła już z programu nauczania.

Kolejny wierszyk do przerobienia i wyrecytowania na pamięć. O matce opłakującej śmierć syna („Elegia o chłopcu polskim”). Ponieważ naprawdę dobrze potrafię się wczuć, to z prawdziwym namaszczeniem, w cudownym emocjonalnym uniesieniu recytuję przed klasą kolejne wersy o męczeńskiej śmierci w nieludzkim cierpieniu, o haftowaniu krwią, morzu wisielców, niewyobrażalnym strachu i męce, przez jaką przechodzi syn tej kobiety, zanim umrze. Na końcu robię suspens i ostanie słowa o tym jak umiera, wypowiadam cicho, z nabożną czcią patrząc w klasowy sufit i chwytając się za serce. – Siadaj, szóstka, pięknie, po prostu pięknie!

Ale to nie koniec nabożnego cierpiętnictwa. Oto zbliża się listopadowe święto narodowe, więc przygotowujemy apel. Na ten cel bierzemy skrzynię gimnastyczną do skakania, a ściślej jej górną część, pokrytą grubym skórzanym obiciem. Skrzynię kładziemy na ziemi, przykrywamy czarnym płótnem. Powstaje ładny grób, przy którym od razu klękam, jako że gram lamentującą nad grobem syna, matkę powstańca, który oddał życie, żeby Polska mogła być wolna. Z tej okazji zakładam czarny sweter mamy. Apel wychodzi ładnie, łkam przy grobie, lamentuję, cierpię, wycieram nos w chustkę, żołnierze powstańcy i przyjaciele mojego zmarłego syna, pocieszają mnie.

Apel uznaliśmy za więcej niż udany, a po zakończeniu usiedliśmy na naszym grobie ze skrzyni gimnastycznej, żeby sobie odpocząć i porozmawiać. Naprawdę najlepsze szkolne wspomnienia, tylko że akurat dlaczego znowu o umieraniu i cierpieniu? Pamiętam, że wtedy byłam pod wrażeniem, jak sprytnie i szybko można ładny grób wykonać ze skrzyni gimnastycznej, takie DIY. Zapewne apel miał przekazać jak wiele Polacy poświęcili dla odzyskania niepodległości kraju, ale chyba źle to zostało ujęte, bo przedstawienie pokazało tylko grób i lament, skupiając się szczególnie na uświęconym cierpieniu za miliony.

beksinski obraz

Otrzymaliśmy zadanie domowe typu mniej więcej: „Wyobraź sobie, że jesteś żołnierzem na wojnie. Napisz list do matki opisujący twoje frontowe przeżycia”. Bardzo lubiłam wypracowania, pozwalające na użycie wyobraźni, gdyż posiadałam jej ponad miarę. Więc od razu się wczuwam w nieludzkie cierpienie, piszę do matki z pola walki, strzępkiem pogryzionego ze strachu ołówka. Wszędzie latają oderwane od wybuchu granatów ludzkie kończyny, ciała przeszyte kulami, zwłoki rozszarpane przez moździerze. Żołnierze umierają mi na rękach, dookoła morze krwi i żadnej nadziei. Piszę do matki, że prawdopodobnie nie przeżyję, gdyż wszyscy umierają, ale żeby po mnie nie płakała, bo ginę w słusznej sprawie.

Paręnaście miesięcy temu głośno mówiło się o niepokojących filmikach zamieszczanych przez użytkowników TikToka. Platforma TikTok być może nie należy do mediów wartych głębszej refleksji, niemniej jednak nie będziemy oceniać poziomu i kultury jej użytkowników. Rzecz nazwano „niepokojącym trendem” i polegała na tym, że użytkownicy, głównie amerykańscy nastolatkowie, wcielali się w rolę więźniów obozów zagłady, nagrywali filmiki, w których przeżywali cierpienie, moment śmierci i ulatywanie przez obozowy komin. Pokazywali pasiaki, wytatuowane numery oraz już jako duchy po śmierci, opisywali własne doświadczenia z holocaustu, wzorując się na prawdziwych historiach ofiar.

W pierwszej chwili filmiki mocno szokują głupotą i trywializacją tematu holocaustu. Wydaje się niewłaściwe zestawiać je z naszym programem edukacji, ale właściwie czym się różnią od nauki cierpiętnictwa przekazywanego w polskim programie nauczania?

Przeżywanie cierpienia ofiar wojny wydaje się być wpisane w naszą narodową martyrologię. Wcielanie się w postać matki umierającego syna, potem w walczącego i umierającego żołnierza, czy cierpiącego młodego człowieka piszącego do matki list w przededniu śmierci, bez odpowiedniego kontekstu, również możemy uznać za „niepokojący trend”. Oburzamy się na amerykańskich nastolatków z TikToka za to co zrobili i jest to zrozumiałe, ale tymczasem, jako romantyczna i naiwna uczennica polskiej szkoły tak samo wczuwałam się w każdą przerabianą na lekcji śmierć, w każdy wstrząsający opis getta, czy obozu koncentracyjnego, niemowlaki trzymane jak kurczaki po dwa naraz w ręce, ludzi głodzonych, bitych, torturowanych, okrutnych, w katów i ich ofiary. Wczuwałam się w ich cierpienie. I nie tylko ja. To działało na całą klasę i każdego ucznia biorącego świadomie udział w lekcji. Pytanie: czy trzeba aż tak bombardować uczniów tymi strasznymi, katastrofalnie przytłaczającymi opisami?

Jednym z pierwszych wierszyków, jakie musiałam wykuć na pamięć była rymowanka o małym Polaku. Kto ty jesteś, Polak mały… itd. Dowiedziałam się z niej, że moja ojczyzna została zdobyta krwią i blizną! (znowu ta krew!) Ale nie to jest najważniejsze. Na końcu wiersza, dowiadujemy się, że mały Polak ma obowiązek umrzeć za Polskę. Serio? Co to za ojczyzna, która domaga się śmierci od kilkuletniego dziecka? Dziecko powinno złożyć ofiarę z własnego małego życia, które się jeszcze nawet na dobre nie rozpoczęło. Czy ojczyzna, jaką jest Polska nie powinna za wszelką cenę starać się ochronić swoich małych obywateli? Ten wiersz nazywa się katechizmem polskiego dziecka. Według tego katechizmu dzieci mają być wdzięczne, że mogą umrzeć za swój kraj.

Młodzież umierająca za swój kraj również doczekała się upamiętnienia w książce „Kamienie na szaniec”. Akurat tej lektury nie pamiętałam w szczegółach, więc na potrzeby artykułu posłużyłam się szybkim streszczeniem. Książka jest o młodych chłopcach, którzy umierają. Wszyscy bohaterowie tej książki umierają. Niektórzy zagorzali czytelnicy powieści, w niekontrolowanym emocjonalnym transie twierdzą, że to najlepsze co w życiu czytali i polecają tę książkę innym. Z kolei inne, chłodne głosy rozsądku, wskazują na gloryfikację śmierci i samobójcze misje, „ rzucanie się z patykami na czołgi”. Jedna opinia bardzo mi się spodobała: „heroiczny patos to ludzka głupota”.

zdzisław beksiński obraz motyl

Idealną przeciwwagą dla idei głoszonych w „Kamieniach na szaniec” jest głos pochodzący zza oceanu, od pisarza science – fiction, Kurta Vonneguta i dlatego pokusiłam się o taki a nie inny tytuł artykułu. Ten wielki humanista, cudem przeżył nalot bombowy w Dreźnie, nazwał wojnę krucjatą dziecięcą, otwarcie przyznając, że na wojnie walczą i giną dzieci. Gdy zbierał materiał do książki „Rzeźnia numer 5”, wybrał się w odwiedziny do kolegi z wojska. Obiecał jego żonie, że to nie będzie jedna z tych książek o bohaterach obwieszonych medalami. Dotrzymał słowa. Stworzył przejmujące dzieło początkowo w wielu amerykańskich szkołach zakazane, gdyż potępił w nim polityków, generałów i wojskowych odpowiedzialnych za piekło działań wojennych, oskarżył ich o bezsensowną śmierć młodych ludzi w imię ojczyzny oraz wypaczonego patriotyzmu. Z właściwą sobie ironią bezwzględnie wytknął, że to rządzący krajem i dowódcy wojskowi posiadający władzę, czyli właśnie dorośli, skazali na śmierć i cierpienie niewinne dzieci. Kurt Vonnegut jako jeden z nielicznych w tamtych czasach, odważył się na krytykę patosu śmierci, na ukazanie głupoty wojny.

Na wojnę wysyłano 18. i 19. latków, od razu po maturze. Żaden generał nie siedział w okopie z żołnierzami i nie gryzł ziemi, zbyt bardzo cenił życie, w odróżnieniu od młodzieży o nieukształtowanej jeszcze osobowości i podatnej na wpływy, w najbardziej wrażliwym okresie dorastania. Mit małego żołnierza, harcerza z karabinem, to najbardziej haniebny przykład perfidności i okrucieństwa ze strony dowódców wojskowych, godzących się poświęcać małe życia w imię własnych celów oraz wygody.

Wysługiwanie się na wojnie nastolatkami i wysyłanie dzieci na najgorsze misje, świetnie opisał w książce O zabijaniu, Grossman. Wyjaśnił, dlaczego tylko dzieci są w stanie tak bardzo narazić swoje życie na niebezpieczeństwo. Wiem, że dosyć często tę pozycję polecam, ale w mojej opinii jest po prostu świetna i wiele uczy o ludziach.

Bardzo lubiłam czytać Różewicza. Jednym z moich ulubionych wierszy był ten: „Mam 24 lata, ocalałem, prowadzony na rzeź”. Podobał mi się też bardzo inny wiersz, w którym podmiot liryczny mówił, że nie chce żyć, że wolałby być szczurem, zazdrości kamieniom i psom. Pamiętam, że te strofy zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Nawet dzisiaj na nowo je przeczytałam i są tak samo mocne i prawdziwe.

Ale dopiero w dorosłym życiu potrafiłam nadać tym strofom właściwą interpretację. Wiersze Różewicza opowiadają o człowieku chorującym na zespół stresu pourazowego, który mierzy się ogromną traumą, jakiej doświadczył podczas wojny. Są opisami stanów depresyjnych, reakcją na niewyobrażalne okrucieństwo, odreagowaniem masakry. Czytelnik wchodzi w sam środek jego psychicznej kondycji, stając się zakładnikiem bardzo przygnębiających emocji.

W szkole średniej nie jest łatwo. Przerabiając literaturę obozową taką jak opowiadania Borowskiego, „Medaliony” Nałkowskiej, czy prozę Herlinga – Grudzińskiego, nie jesteśmy szczególnie przygotowywani psychologicznie na to, z czym się zmierzymy. Po kolei przerabia się traumę pokolenia Kolumbów, traumę Żydów, traumę Sybiraków, traumę Powstańców Warszawskich. Czy to nie za dużo jak na głowę jednego nastolatka, który musi przyjąć na siebie ogromny emocjonalny ładunek, jaki niosą te lektury?

Myślę sobie, że minęło już wystarczająco wiele czasu i można przestać się katować literaturą śmierci, szczególnie w polskich szkołach, gdzie dawkowana jest bez limitu, zacząć dawkować ją w rozsądniejszy sposób, a przede wszystkim przemyśleć, jak te teksty kształtują psychikę młodych ludzi i czy ich nadmiar nie ma czasem negatywnego wpływu na kształtowanie się wypaczonego, schizofrenicznego obrazu świata.

Dawno temu zwiedziłam muzeum Martyrologii Wielkopolan, mieszczące się w forcie w Poznaniu. Obejrzałam pejcz, którym bito więźniów, drewniane prycze, strome schody, z których zrzucano ludzi na pewną śmierć, ścianę do egzekucji. Akurat była wystawa o pacjentach szpitala psychiatrycznego w Owińskach. Pokazano ciężarówkę do masowych morderstw, do której przez otwór wlatywały spaliny. Można było sobie obejrzeć też puszki po cyklonie B. Poszłam do krematorium, gdzie dzisiaj palą się znicze, a wśród kwiatów stoją urny z ziemią z największych hitlerowskich obozów koncentracyjnych. To doświadczenie okazało się dla mnie tak głębokie i poruszające, że przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie.

Pewnego razu, kilka lat temu, zwiedzając muzeum w Warszawie, schodziłam do piwnicy, żeby zobaczyć unikatowy szkielet prehistorycznego słonia, żyjącego w Warszawie w okresie plejstocenu. Rozmyślałam o tym, jakie to ekscytujące, że w Polsce żyły kiedyś słonie, gdy naraz usłyszałam patriotyczną muzykę i zobaczyłam wiązankę biało-czerwonych kwiatów. Chciałam tylko zobaczyć słonia, ale wcześniej, gdzieś w połowie schodów, natrafiłam na brunatną plamę krwi zastygłą w marmurze. Zgodnie z tabliczką, krew należała do powstańca warszawskiego z 1944 roku. Przeszył mnie dreszcz. Schody w tym miejscu dla ochrony przykryto grubą szklaną płytą. Każdy kto chce zobaczyć słonia, musi chcąc nie chcąc, przejść po plamie krwi sprzed kilkudziesięciu lat.

Krew z czasów wojny, wżartą jak rdza w posadzkę i do tego przy akompaniamencie patriotycznej muzyki, wszystko na ciemnych, prowadzących do piwnicy schodach, zrobiło na mnie głębokie wrażenie. Nie wiem, czy jest to częsta praktyka upamiętniania i oddawania szacunku poległym bohaterom, na pewno zaś bardzo adekwatna, może nawet za bardzo. Wręcz dosłowna. Niepokojąco makabryczna. Nie ma się pewności, czy obok szkieletu słonia leśnego z czasów prehistorycznych nie eksponują choćby spreparowanej kończyny oderwanej granatem, czy może i całego szkieletu powstańca.

Polski uczeń może być tą śmiercią przytłoczony. Zauważyłam, że przynajmniej za moich czasów szkolnych, bardzo mało mieliśmy lektur pozytywnych, motywujących, przyszłościowych, które w jakiś sposób odpowiedziałyby na problemy nastolatków i przygotowały ich do dorosłego życia. Lektur, które pokazałyby, że coś w życiu może wyjść, motywowały do pracy i działania, takich nawet z poczuciem humoru, ironią, inteligentnych i zabawnych, budzących ciekawość do życia, chęć rozwijania się. Powiedzmy sobie szczerze, że brakowało lekkich powieści. Za to w większości przerabianych tekstów stawiano na przytłaczającą atmosferę smutku i niepowodzeń, przegranych życiowych, porażek.

Cała martyrologia polskiego romantyzmu nie jest zbyt budująca, za to hermetycznie łopatologiczna, a literatura tamtego okresu wydaje się być naznaczona obsesją chorobliwego mesjanizmu, uwarunkowana do śmierci i niepohamowanego cierpiętnictwa. Jeżeli dodać do tego jeszcze nowele pozytywistyczne, opisujące bicie dzieci i ciemne ludowe praktyki, to otrzymujemy przerażający obraz ciężkiego losu człowieka, podszytego całożyciową depresją. Skumulowanie takich cech jest po prostu bardzo przytłaczające i odbierające nadzieję. Idąc za naszymi edukacyjnymi perełkami uczymy się, że walka jest zawsze przegrana, że ostatecznie i tak nic z tego nie wyjdzie, nie uda ci się, twoja misja jest z góry skazana na niepowodzenie, lepiej od razu zrezygnuj. To jak szkolenie młodzieży do przyjmowania zrezygnowanej postawy wobec życia. Czy może być coś bardziej niezdrowego i szkodliwego niż zaszczepianie w młodych umysłach tego typu postaw?

Nasza polska szkoła szczuje martyrologią, gnębi niekończącym się przerabianiem opisów cierpienia i śmierci, zabijania, umierania, udręczenia narodu, najpierw przez zaborców, potem przez okupantów. I z tej szkoły owianej smolistym cieniem niezdrowego patriotyzmu, choć z wyróżnieniem, to na światło dzienne wyszłam jednak zdezorientowana. Jak w sztafecie, powojenną traumę poprzedniego pokolenia, przekazano kolejnemu pokoleniu młodych ludzi wkraczających dopiero w dorosłość.

Od dziecka w naszych szkołach przerabiamy cierpiętnictwo, recytujemy o nim wiersze, piszemy matury. Nasz naród jest szczególnie pod tym względem wyjątkowy, po prostu dużo wycierpiał. I literatura polska jest tego odbiciem. Ale wydaje się, że można dojść do kompromisu, przekazując ważną wiedzę historyczną i patriotyczną w bardziej rozsądny i zrównoważony sposób.

Trzon planu nauczania powstał w głębokich czasach komunistycznych, prawdopodobnie jeszcze wiele lektur, dzisiaj przerabianych na lekcjach, zostało wyselekcjonowanych i wprowadzonych do planu nauczania przez komunistyczną propagandę, która miała w tym swoje polityczne cele. Ale komuna skończyła się 30 lat temu i najwyższy czas na zmiany.

Odpolitycznienie i odreligijnienie lektur szkolnych to jak otworzenie okna w dusznej klasie pełnej ziewających uczniów. W końcu będą mogli się dotlenić i obudzić komórki mózgowe. Nastawienie na nowoczesne teksty literackie może i powinno być przyszłością edukacji. Wprowadzenie tematyki Young Adult, działu literatury bardzo popularnego wśród nastolatków, bo dotyczącego bezpośrednio problemów związanych z okresem dorastania i poszukiwaniem własnej tożsamości; rozwijające, twórcze i kreatywne powieści science – fiction, biografie czy książki popularnonaukowe jako lektury? – A czemu by nie! Dla wszystkich uważających, że niezbędne jest, aby szkoła przekazywała przede wszystkim ciężkie treści patriotyczne, mam jedno mądre rzymskie powiedzonko: tempora mutantur et nos mutamur in illis.

Myślę, że zasługujemy na nowy etap w literaturze, mniej podszyty strachem i bólem, za to bardziej pozytywny i motywujący. Żeby w przyszłości uczniowie nie musieli przerabiać na lekcjach katastrofy smoleńskiej, ani odgrywać na apelach scenek z katastrofą samolotu, skrzydłem, brzozą i padającym strzałem. Że nie będą musieli brać udziału w przedstawieniach o Janie Pawle II ani o Kardynale Wyszyńskim. Że ten etap w naszej edukacji skończy się raz na zawsze, a szkoła przestanie być areną do przepychanek politycznych.

Poniższy film przedstawia rekonstrukcję zamachu na papieża Jana Pawła II. Widzimy na nim dorosłych ludzi odgrywających scenkę strzału do papieża. Nie jest znany kontekst, nie wiemy dlaczego zdecydowali się dać takie przedstawienie, ani jaki ma nieść przekaz. Czy mieli zamiar ukazać coś głębszego? A może jedynie chcieli tylko pokazać „strzał do papieża” dla samego strzału, zrekonstruować znaną z telewizji scenkę? Po prostu odgrywają zamach, tak jak ja grałam w przedstawieniu umierającego żołnierza, tak jak dzieci w powojennej Polsce odgrywały na podwórku zabawę w wieszanie Żydów i tak, jak dziewczyny z Tik Toka wcielały się w więźniów obozów zagłady. To po prostu obowiązkowy taniec ze śmiercią. Wydaje się, że jest to dobry film podsumowujący moje rozważania, ukazuje bowiem dalekosiężne efekty szkolnego nauczania w duchu patosu męczeństwa i martyrologii.

Zobacz również: Biblioteki Szkolne z Lat 90-tych, czyli Kto Tak Naprawdę Płaci za Komunę w Polsce


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder